ADAM SZUBA
PRAGA

ROZDZIAŁ 1


1.


Praga - stolica Czech, miasto piękne, duże i przestronne. To trzy przymiotniki, które nasuwają się większości Polaków po pierwszej wizycie. I ja tak Pragę postrzegałem, gdy 22 sierpnia 2001 roku po raz pierwszy się w niej znalazłem.



Wyjątkowo sprawnie i bez niespodzianek przebiegały przygotowania do wycieczki. Już prawie na trzy tygodnie przed terminem wyjazdu ustalony został ostateczny skład osobowy. (Alfabetycznie): Robert Człapiński, Piotr Szymański, Rafał Sowiński, a także moja skromna osoba. Kluczem organizacyjnym była forma podróży w obydwie strony. Opel, wielki bagażnik, przestronne wnętrze, gaz - cóż tu więcej wyjaśniać - najtańsza forma podróży dla czterech osób. Nawet nasze zamiłowanie do podróży pociągami musiało tu zejść na drugi plan.



Nadszedł dzień wyjazdu. Wszyscy przeżywaliśmy zbliżający się moment, nie kryjąc podniecenia, tak jak próbują to robić nastoletnie dzieci wyjeżdżając na jedną z pierwszych kolonii w swoim życiu. Podróż miała się odbyć nocą, więc cały dzień trzeba było jeszcze przetrwać - najlepiej drzemiąc lub śpiąc na zapas - aż nadejdzie właściwa chwila. Nadeszła. O 22:45 odebrałem wiadomość, że ekipa czeka już na parkingu pod moim blokiem. Miałem to szczęście, że mieszkając na trasie wyjazdu w stronę szosy katowickiej, zostałem zabrany jako ostatni. Na zegarze mogła być godzina 23:05, kiedy po załadowaniu mojej torby do bagażnika, samochód wytoczył się z parkingu i ulicą Mołdawską, a następnie Racławicką, pomknął w południową stronę. Już o 23:08 byliśmy przy ulicy 17 stycznia, którą przemknęliśmy 110km/h.



Prowadził Rafał Sowiński - zawodowy kierowca, a co za tym idzie: dobry i rozważny. Zatrzymaliśmy się na krótko na stacji paliw (Okęcie), gdzie Rafał napełnił zbiornik gazu, a my wydaliśmy pierwsze pieniądze na smakołyki - jakby nie można było doczekać już do tych tańszych produktów za granicą. Do sielankowo mijającej podróży - oprócz niesamowicie dobrych nastrojów wszystkich uczestników wycieczki - przyczyniło się jeszcze wyposażenie Opla. Między innymi odtwarzacz CD - wyśpiewaliśmy do Wrocławia chyba cały polski repertuar grany aktualnie w stacjach radiowych.



Ulicami Wrocławia przejeżdżaliśmy dokładnie w środku nocy. Ciemność i nikła ilość lokalnych pojazdów dodawała dreszczyku emocji w tym obcym dla nas mieście. Brak obwodnic jednoznacznie nakazywał nam jazdę przez jego centrum. Wiedza szofera i nasze umiejętności spowodowały, że bez większych problemów w 25 minut pokonaliśmy Wrocław - jedyną tego typu przeszkodę na naszej drodze.



Świtało już, gdy wjechaliśmy na górskie tereny. Dosia, siedzący z przodu, dziwił się Pioszymowi i mnie, że nie wykorzystujemy atutu cichego tylnego fotela i nie śpimy. Ale my unosiliśmy się honorem i skoro Sowa i Dosia z przodu nie spali (Sowa ze zrozumiałych - jak mniemam - powodów), to i my nie chcieliśmy chrapać.



Na pewno nie było jeszcze wiele po szóstej, gdy zatrzymaliśmy się na kilkadziesiąt kilometrów przed miejscowością graniczną na śniadanie w przydrożnej restauracji. Gorąca herbata, przesmaczna jajecznica - skonsumowaliśmy, wypiliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę, czując już zbliżający się wielkimi krokami klimat innego państwa.



Do Czech wkroczyliśmy przez Jakuszowice. Dość szybko przebiegała odprawa graniczna. Rafał stwierdził, że naszemu wspaniałemu pojazdowi robiono zdjęcie w celu kontroli jego pochodzenia - czy ewentualnie nie jest kradziony. Nie był. Przejeżdżając przez małe miejscowości przygraniczne emocjonowaliśmy się oglądając rysunki i inne graficzne elementy na znakach drogowych. Najwięcej śmiechu wzbudził w nas znak "Uwaga! Dzieci - przejście przez jezdnię", który przedstawiony jest obrazeczkiem dziecka z balonikiem (lub czymś, co ten balonik może przypominać) oraz jegomościa w średnim wieku, który to dziecko goni, a co więcej, wyciąga za nim rękę. Całość - mówiąc skrótowo - prezentuje pedofila, który właśnie dopada swoją ofiarę. Oglądaliśmy także napisy i nazwy czeskich sklepów. Niektóre na pierwszy rzut oka wydawały się zupełnie nie oddawać zamierzonego efektu albo nie przekonywały nas do prawdziwości tego, czego dotyczą. Za granicą do Pragi zostało niecałe 130km i to drogą szybkiego ruchu. Nie mogliśmy rozstrzygnąć wątpliwej kwestii czy droga, która dzieli nas od Pragi ma kategorię szybkiego ruchu, czy może jednak autostrady. Znaki wskazywały na pierwszą kategorię, ale wszelkie księgi i atlasy, którymi dysponował Dosia, na drugą. Jednakże nie ulegało wątpliwości, że bez względu na kategorię drogi i tak będziemy jechać z ustaloną przez siebie prędkością, którą trudno nazwać maksymalną, bo zapewne zawsze udałoby się pojechać jeszcze szybciej. Na autostradzie dłuższy odcinek śmigaliśmy razem z Czechem w Skodzie - łącznie rozwijaliśmy prędkość ponad 300km/h. Nadszedł jednak moment, ze Czech został z tyłu i potem już sami podążaliśmy do Pragi.



Około godziny 9:00 znaleźliśmy się na drodze wpadającej do Pragi - z każdej strony bombardowały nas napisy: "PRAHA", "Praha", "Vitámé v Prazé", a nawet "Welcome to Prag". Tego ostatniego to już w zupełności przetrawić nie mogłem. Dosia jako pilot z plikiem atlasów na kolanach, ogłaszał co chwila, w którą ulicę będziemy skręcać; czasem informował w jaką powinniśmy skręcić, a następnie jak zawrócić. Wpadliśmy nawet w średniej wielkości korek wynikający z remontów i objazdów. Pokusiliśmy się o próbę objechania tego korka wjeżdżając w zamkniętą ulicę i tylko dzięki zwinności Rafała i uprzejmości kierowców czeskich udało nam się ponownie włączyć do ruchu na właściwej ulicy. Co do uprzejmości Czechów na drodze, najlepiej wypowiedziałby się Rafał, który w czasie przejeżdżania przez miasto, nie mógł wyjść z podziwu, że są to tak uprzejmi kierowcy. Pokrzykiwał co chwila wskazując nam, który właśnie ustąpił mu miejsca albo pozwolił włączyć się do ruchu. "Tu wystarczy tylko włączyć kierunkowskaz na zatłoczonej dwupasmówce, żeby po sekundzie mieć wolne miejsce na sąsiednim pasie" - komentował z zadowoleniem Rafał.



Między innymi ulicami: Mílady Horákové, Patočkovou, Vaničkovou dotarliśmy do Akademików Studenckich przy ulicy Chaloupeckeho, gdzie mieliśmy dokonać zakwaterowania. Miejsce to polecili nam: Darek Dąbrowski i Paweł Obidziński, którzy wcześniej tu mieszkali. Zaparkowaliśmy na wielkim placu pomiędzy budynkami i udaliśmy się do gmachu nr 3.



Wynajęcie pokojów nie sprawiło dużego kłopotu. A mogło, bo przecież w hotelach nie zawsze chcą wydawać klucze już od 10 rano. Dopytywaliśmy się tylko, czy aby nie ma określonej godziny, do której można się wieczorem do budynku dostać, bo jak to bywa w takich hostelach, czasem drzwi zewnętrzne zavřeno i powrót w środku nocy może zakończyć się niemiłą niespodzianką. Szanowny jegomość w recepcji nie rozumiał jednak do końca, o co nam chodzi, więc ustaliśmy, że będziemy ryzykować wracając o porze dowolnie przez nas wybranej.



Miejsce gdzie się zatrzymaliśmy, to w języku czeskim "Koleje Strahov" - czyli akademiki studenckie na osiedlu (no, powiedzmy, że na takiej mniejszej dzielnicy) Strahov położone na granicy terenów: Praha 5 i 6. Charakterystycznym obiektem Strahova jest przeogromny Stadion Strahov, położony po przeciwnej stronie ulicy Vaničkove względem akademików. Z zewnątrz wygląda na opuszczony i w zupełności niezagospodarowany; w każdym razie do naszego wyjazdu nic się na nim nie działo. To pewnie coś jak nasz Stadion X-lecia, tyle że bez "ruskich" i "skośnych". Cały teren Strahova położony jest na wysokiej górze, która od strony Male Strany nazywa się górą Petřín. Najciekawsze zjawisko, którego niestety nie da się zauważyć będąc w okolicy akademików i stadionu, to to, że dokładnie pod jego środkiem przebiega droga w tunelu (Strahovský tunel), który łączy Střešovice z dzielnicą Košire. Żałuję teraz, iż dysponując samochodem, nie przejechaliśmy się owym tunelem. Co do położenia naszych akademików, można jeszcze dodać, że jest dobre, gdyż wszędzie z nich blisko; tylko że nigdzie nie da się dojść! Mála Strana i Petřín oddzielone od nas wielkim murem, a Střešovice i Košire znacznie w dole, że zejść to może w pół godziny by się udało, ale wejść, to na pewno nie w czasie krótszym jak 45 minut.



"Koleje Strahov", to na co dzień zwykłe akademiki. Tylko w okresie letnich wakacji można tu wynająć pokój. Cena od jednej osoby za dobę wynosi 200Kč. (ok.23zł). Warunki niestety na pierwszy oddech przypominające szpitalne, choć standardowe wyposażenie pokojów (szafy, łóżka, stoliki, krzesła, itp.) w jak najlepszym porządku. Może tylko ten charakterystyczny zapach z początku nam przeszkadzał - tylko z początku jednak; później prawdopodobnie alkohol wszelkie zapachy wypierał. Mieszkaliśmy w pokojach 510 (Dosia i Pioszym) i 511 (Rafał i ja). Dziwił mnie dość obszerny korytarz ubogo wyposażony w jedynie dwa wysuszone kwiatki na obu jego końcach. Również na końcu znajdowała się toaleta z kabinkami, prysznicami, pisuarami i... chyba nawet lustrami. Należało jednak pamiętać, by nie rozpocząć korzystania z kabinki nie wziąwszy ze zbiorczej puli w centralnej części kibelka papieru toaletowego, bo tylko tam się on znajdował. No! Ale wystarczy już o toalecie, przy opisie tego miejsca trzeba jeszcze powiedzieć o windzie. Ta to nas dopiero rozbawiła! Gdy otrzymaliśmy klucze, po numerkach wydedukowaliśmy, ze trzeba się wspiąć aż na 5 piętro. Były drzwi do windy, więc sądziliśmy, że i ją w pobliżu zastaniemy. Nie dało się jednak nacisnąć guzika, więc na 5 piętro rozpoczęliśmy wspinaczkę pieszo. Na drugim piętrze dostrzegłem śmigającą do góry kabinę. "Rany! Winda jednak działa!" - krzyknąłem i nacisnąłem guzik; tu jednak też z jego strony żadnej reakcji nie było. Gdy winda się nie zatrzymała, dopowiedziałem spokojnie: "To jakiś kurs przyspieszony", czym wszystkich rozbawiłem, a w szczególności Dosię, który żalił się potem, iż Szamański mało nie przyspieszyłem jego wizyty w toalecie. Dopiero na 3 piętrze okazało się, że winda jest przeznaczona wyłącznie do użytku służbowego. Miła pani sprzątaczka wysiadła z niej wraz z wiaderkiem i szczotą i po chwili rozpoczęła pucowanie posadzki 3 piętra.



Dotarliśmy po tej męczącej wspinaczce do pokojów i mogliśmy uznać, że wreszcie jesteśmy na miejscu. (Nasza podróż z Warszawy nie trwała dłużej niż pociągiem! - niestety!). Rozum podpowiadał jedno: spać! Trzeba było się choć trochę zdrzemnąć, bo przecież jeszcze przed chwilą zasnęlibyśmy na stojąco. Ale ilość i jakość wrażeń, których w ostatniej godzinę doznaliśmy, spowodowała, że oczy przestały się zamykać. Dyskutowaliśmy jeszcze o urodzie Czeszek - między innymi tych widzianych przez Rafała na korytarzu. Ogólnie mówiąc, to bez porównania z Polkami! Choć może to tylko kwestia naszego gustu decydowała, że Czeszki wydawały nam się po prostu... nieładne, to coś jednak w takim naszym oziębłym podejściu musiało być. Złożyliśmy zatem swe ciała na łożach odpoczynku i... mniej więcej po kwadransie zerwaliśmy się z nich, oświadczając zgodnie, że spania teraz nie będzie. To był pierwszy moment, który włączę do kolekcji świadczących o tym, że Pragę pokochałem. Nie znając jeszcze miasta, będąc w nim po raz pierwszy i to zaledwie od niecałych dwu godzin, nie miałem siły zasnąć - a po całej nocy nieprzespanej wystarczy przecież zwykły fotel ,by zapaść w sen. Tu mieliśmy cieplutkie łóżeczka z bialutkimi kołderkami. Jednak miasto, które otwierało przed nami w tamtej chwili swoje oblicze stało się ważniejsze niż sen.


2.






Nie pamiętam jaka była tego dnia pogoda. Raczej nie padało, bo zapewne nie skusiłoby nas do tak szybkiego wyjścia do miasta. Z tego dnia pamiętam jak znaleźliśmy się w hali dworca głównego i oczekiwaliśmy na Rafała, który zdaje się, że jednak miał rozwolnienie, bo dość często z toalety korzystał. Zanim jeszcze do nas dołączył po wizycie w toalecie, zawitał w sklepie, w którym chciał rozmienić pieniądze. 200Kč - to wszystko, co wydał mu bankomat zlokalizowany na południowej stronie ulicy Mílady Horákové przy stacji metra Hradčanská. To i tak zbyt wiele, bo konto Rafała było puste i tylko jakaś nieścisłość w przepływie bezgotówkowym taki debet pozwoliła mu zrobić. Na Hradčanske jeszcze się zatrzymam, bo tam nastąpiła - tak jak teraz to oceniam - jedna z ważniejszych chwil w zapoznawaniu się z Pragą.



W podziemiach zakupiliśmy bilety na Městku Hromádnu Dopravu i charakterystycznymi dla tej stacji na linii A schodami ruchomymi zjechaliśmy na peron. Jakież było moje zdziwienie, gdy stopę postawiłem na pierwszy stopień schodów. Odjechała mi na dół tak szybko, że prawie nie zdążyłem dostawić drugiej i tylko dzięki przytrzymaniu się poręczy, nie wywinąłem orła. To nie było niewyspanie! To ta niesamowita prędkość schodów ruchomych w prażkim metrze. Przyzwyczajony do warszawskich żółwi na centralnym, nie mówiąc już o ślimakach w metrze, nie sądziłem, że gdzieś na świecie schody ruchome będą mnie wiozły szybciej. O! Wybaczcie, że tyle o tych schodach, ale nie piszę tego, by było ciekawe, ale żeby było prawdziwe.



Na hlavní nádraží Rafał, który jak już wspominałem, poszedł rozmienić 200Kč, przyniósł piwo - twierdził, że nie chcieli rozmienić, więc musiał coś kupić. A nie był to dobry zakup. Co prawda butelkowe, bo w Czechach piwo w aluminiowych śmiesznych naczynkach rzadko można spotkać, ale jednak był to Pilsner Urquell, za którym (chyba od tamtej właśnie chwili) nie przepadam. Nie wiem jak moi koledzy, ale raczej, tak jak ja, woleliby w tamtej chwili napić się točeného piwa w jakiejś porządnej knajpie niż tego z butelki na náměsti Jiřího z Poděbrad. Może tylko dlatego tak negatywnie to piwo podziałało na moją psychikę, że na tym właśnie placu gwałtownie zachciało mi się spać. Jak to zwykliśmy mówić w takich sytuacjach: muliło nie z tej ziemi! A tu jeszcze ciepłe, niesmaczne piwo. Smutna sytuacja, ale po nieprzespanej nocy miała prawo wystąpić.



Siedząc na ławkach pod wielkim kościołem nad stacją metra A - Jiřího z Poděbrad, omówiliśmy plan najbliższych godzin, a chyba nawet całego już dnia, bo świadomi byliśmy, iż zaśniemy wcześniej niż chciałaby to widzieć Praga. I tak jak się można było spodziewać, do hotelu dotarliśmy jeszcze przed 21:00, zrobiwszy wcześniej bardzo porządne zakupy; odwiedzając potraviny. Oczywiście w składzie zakupów znalazły się artykuły spożywcze, napoje, ale w szczególności trzeba jednak wymienić nieudany zakup Sowy: "Diabelskie tosty". Był pewny, że to najzwyklejszy pasztecik w puszce, ale okazało się, że diabelskie, rzeczywiście diabelskimi były. Jednym się wyróżniały od zwykłych tostów - były ostre! Tak ostre, że konsumpcja ich nie była przez przeciętnego zjadacza chleba możliwa. Koledzy namawiali mnie także do swojej ulubionej "Pepermintki", ale po jednym łyku stwierdziłem, że naprawdę 3 razy mniej procent w piwie Gambrinus mi wystarczy. Przy kolacji rozmawialiśmy o planach na następne dni - ja wciąż wznawiałem wątek przejazdu pociągiem do położonej niedaleko miejscowości w celu jej zwiedzenia - nie wiedząc jeszcze wtedy, że jednak w Pradze warto wykorzystać każdą chwilę. Choć nie żałuję do końca, ponieważ - jak się później okaże wybraliśmy się do Pilzna, a miasto to jest ładne i też warto je zobaczyć. Dosia żartował, że możemy się wybrać na hlavní nádraži, a po moim pytaniu, w którym kierunku od Pragi jest ta miejscowość, złożył wyjaśnienia, że mówi o dworcu głównym. Smutny wtedy byłem, bo zorientowałem się jak słabo znam najbardziej potrzebne dla transportowców słowa w języku czeskim. Po kolacji i po kilku kolejkach miętowego likieru i piwa, rozeszliśmy się do pokojów, by po wieczornej toalecie, zapaść w głęboki sen. Przed nami stał kolejny dzień w Pradze i zapewne, gdyby nas ktoś z zewnątrz zobaczył w trakcie procesu zasypiania, to stwierdziłby, że na policzkach rysowały się mocne wypieki, świadczące o szeregu wrażeń, na przyjęcie których będą gotowe po nocnym odpoczynku.



Nie wstaliśmy wcześnie - nie na tyle wcześnie jak w Pradze by wypadało. Dopiero po 11:00 opuściliśmy hotel i udaliśmy się do zlokalizowanej w okolicy przystanku "Koleje Strahov" poczty, by zakupić tam 35 znaczków ważnych na przesyłki do Polski. Przyznać należy, że oczekiwaliśmy większego zdziwienia ze strony obsługującej nas pani, bo przecież takiej ilości znaczków nie kupują wszyscy. 9Kč wynosi koszt znaczka pocztowego na całą Europę. Byliśmy również w sklepie spożywczym, gdzie zadziwiła nas, po raz kolejny, uprzejmość Czechów. W czterech krzątaliśmy się wokół kolejki i lady, by zdecydować się i wybrać artykuły, które chcemy zakupić. Pojawiły się w pewnej chwili dwie (średniej urody) Czeszki i mimo, że śmiało mogły stanąć na końcu kolejki - ewentualnie zapytawszy nas, czy my też stoimy, choć takiej potrzeby naprawdę nie było, bo kręciliśmy się po sklepie i chęci do stania nie wyrażaliśmy - to one obeszły nas wszystkich i grzecznie stanęły tak, żeby pozostawić miejsce dla nas. Wystarczyło im pewnie, że w sklepie znaleźliśmy się wcześniej. Jak ta sytuacja wyglądałaby w polskich warunkach, opowiadać nie muszę - sami dobrze wiecie.



Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co dokładnie tego dnia robiliśmy. Może dlatego, że nie robiliśmy nic szczególnego. Spacerowaliśmy po mieście - to zdanie najlepiej odzwierciedla nasze zajęcia. Jesteśmy zdania, że tak właśnie najlepiej, najprzyjemniej i najefektowniej można poznać obce miasto - ewentualnie podpierając się planem miasta, schematem sieci transportowej czy też podobnymi elementami. Dodać należy, że w ramach naszych zwyczajów nie leży zwiedzanie zabytków i innych miejsc ściśle związanych z kulturą danego miasta czy państwa, ale w szczególności interesują nas wszelkie sprawy związane z transportem w danym mieście, bo tym się właśnie zajmujemy na co dzień. W Pradze również zwracaliśmy uwagę przede wszystkim na transport, choć jak się później okaże, Hradčany też odwiedziliśmy.



Śniadanie zjedliśmy w restauracji Vozovná Střešovice. To bardzo specyficzne miejsce, gdyż nie znam żadnej innej zajezdni na świecie, w obrębie której znajdowałaby się restauracja. Pracownicy tej zajezdni - co dokładnie mieliśmy okazję obserwować - po zakończonej służbie wpadali na piwko, ewentualnie na małą przekąskę i dopiero udawali się do domów. Bardzo miło nam się konsumowało smažený sýr i piło piwko, gdy obok przy stolikach siedzieli: motorowi, monterzy, mistrzowie, a nawet pracownicy radiowozów Nehody. U nas instruktorzy nadzoru ruchu siedzą w ekspedycjach i grają w karty, a w Pradze na zdarzenia w ruchu komunikacji miejskim oczekują w restauracji w zajezdni tramwajowej. Prawda, że tak piękniej? Uważam, że właśnie w tej restauracji można zjeść najlepiej przygotowany w Pradze smaźený sýr w zestawie z hranulkamy a oblohou. Polecamy wszystkim, żeby będąc w Pradze to miejsce odwiedzili.



Tego dnia jechaliśmy między innymi metrem A do stacji Můstek - jednej z trzech przesiadkowych między trzema liniami praskiego metra. Stacja ta znajduje się w samym centrum miasta (jak z resztą kilka innych) i najbliżej jest z niej zarówno do Vaclavského náměsti jak i do Staroměstkého náměsti. Krążyliśmy po Starym Mieście i po centrum napawając się wielkością Pragi. W tym miejscu należy dodać, że jedyną osobą w naszym gronie, która już w Pradze miała okazję kiedyś być, był Dosia i w związku z tym on właśnie określany był mianem kierownika wycieczki. Dysponował planami i wiedzą z poprzedniej wizyty o terenie, po którym się poruszaliśmy. Ale przez to, że to jemu najłatwiej było określać sposób, w jaki będziemy się przemieszczać po Pradze, ja automatycznie te zagadnienia odkładałem na drugi plan. Nazywam takie zjawisko "prowadzeniem za rączkę" i tym bardziej jest ono niebezpieczne, im bardziej dana osoba posiada wiedzę o mieście, w którym grupa się znajduje. W sytuacji "prowadzenia za rączkę" nie wymaga się od siebie maksymalnego zainteresowania najbliższymi okolicami, co jest potrzebne do zdobywania orientacji w terenie. Jeśli natomiast w grupie wszyscy na temat danego miejsca mają podobną wiedzę (na przykład, gdy wszyscy są po raz pierwszy), wspólnie pracują nad zdobywaniem nowych ulic. A właśnie takim zdobywaniem orientacji w terenie a kolejnych ulic a kolejnych dzielnic, zdobywa się całe miasto. Nie zmienia to jednak faktu, że grupą kierował wtedy Dosia i czasem sprowadzało się to do tego, że przechodziliśmy przez jakieś miejsce lub tez przejeżdżaliśmy, a ja nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy; mało tego - czasem nawet nie wiedziałem, gdzie jest północ, a gdzie jej drugi koniec. Wystarczy teorii, przejdźmy do kolejnego etapu naszej wycieczki.



Petřín - góra, rzec by można parkowa, o której już w poprzedniej części wspominałem. Na niej właśnie znaleźliśmy się około godziny 17-tej. Wjechaliśmy kolejką linowo-terenową "lanova draha". Jest to ciekawy element transportowy Pragi. W szczytowych godzinach wagoniki kursują co 10 minut w strukturze wahadłowej w relacji U lanove drahy - Petřin zatrzymując się na zastavce Nebozizek. Jak przystało na kolejkę linowo-terenową opiera się ona na jednotorze z mijanką, która jest zlokalizowana w środku linii, ale (uwaga!) przystanek nie jest na mijance. Poza tym wozy muszą z obu krańców wyruszać jednocześnie ze względu na ciągnące liny. Pojawia się zatem charakterystyczny aspekt dla tej kolejki: gdy wagonik jadący z góry zatrzyma się na przystanku Nebozizek, ten jadący z przeciwka zatrzymuje się w miejscu symetrycznie położonym w drugiej części linii względem mijanki i odczekuje wykonanie przez wagonik 1 czynności handlowych. Następnie oba wagoniki ruszają i dokonują krzyżowania na mijance. Później przystanek obsługuje wagonik jadący z dołu i wtedy ten pierwszy również musi odczekać. Wagoniki poruszają się z prędkością około 30km/h pokonując pochylenie niwelety ok. 40 % (180m w pionie na 420m w poziomie).



Gdy zjechaliśmy kolejką, na dole oczekiwali na wszytskich podróżnych kontrolerzy biletów. Grzecznie okazaliśmy nasze sedmdesátdvuhodinove jízdenki, które ważne na miejską strefę Pragi obowiązują również w tej kolejce. Wędrując do przystanku tramwajowego Újezd, ustaliliśmy, że wyjątkowo odwiedzimy w Pradze restaurację KFC. Nie wolno korzystać będąc daleko od domu z tych usług, które pod domem są oferowane, ale my postanowiliśmy zrobić wyjątek, by porównać smak kurczaków oferowanych w Polsce, a tych serwowanych tu. Owszem, doszło do tej wizyty, ale jedyna różnica w "śmieciowym jedzeniu" polegała na znacznie większej ostrości niż w Polsce. W efekcie zaraz po KFC udaliśmy się na dużo piwek, by ugasić pragnienie. Odradzałbym wszystkim takie eksperymentowanie, szkoda pieniędzy - lepiej zjeść jakieś "dziwne" potrawy w restauracjach czeskich niż tłuste kurczaki czy kanapki w KFC lub jeszcze gorszym Mc'Domalds. Nawiasem mówiąc, ta ostatnia firma reklamowała swoją sieć restauracji słowami: "Mc'Donalds - restauracja inna niż wszystkie". I oczywiście, że inna, bo w której porządnej restauracji je się palcami?; a w Mc'Donalds sztućców nie oferują. Ale dość już tej dygresji o "śmieciowym jedzeniu", wracajmy do pięknej Pragi.



Wiele czasu spędziliśmy tego dnia na Starówce. Stare Miasto jest w Pradze tak wielkie, że żeby przejść jego każdą uliczką co najmniej raz, trzeba by na to poświęcić ponad 3 godziny. A jeśliby wliczyć do Starówki również Małą Stranę - co jest uzasadnione z racji równie starej zabudowy - to czas ten wydłużyłby się do prawie 5 godzin. Wielkie i przestronne miasto!



W czasie wizyty na tejże właśnie Starówce, Sowa rozglądał się za różnymi sklepami z pamiątkami, by kupić coś dla swojej dziewczyny, która została w Warszawie. Mając taki wybór różnych pamiątek i gadżetów, na dłużej zatrzymał się przy sklepie jubilerskim. Zauważyliśmy wespół z Pioszymem, że najtańszy (choć wcale nie najbrzydszy) pierścionek kosztuje 14000Kč (1610zł). Nie dokonał więc żadnego zakupu w tym sklepie - w innym chyba też nie; miejmy zatem nadzieję, że dziewczyna się nie obraziła.



Dotarliśmy do dworca Masarykovo. Przepraszam w tym miejscu czytelników, bo na dłużej zatrzymam się przy tym obiekcie kolejowym. Masarykovo nádraží to stacja czołowa z (nie jestem pewny) aż czterema torami głównymi zasadniczymi, ponieważ wchodzą do niej dwa dwutorowe szlaki ze strony Praha-Holešovice i Praha-Libeň. Poza tym co najmniej trzy tory główne dodatkowe i kilka postojowych. Każdy tor zakończony jest pięknym kozłem oporowym wbudowanym w masę betonową, która w razie awaryjnego hamowania pociągu mogłaby uratować ludzi znajdujących się w hali. Bardzo podoba mi się hala dworca, która jak na prawie każdym większym dworcu praskim (hlavní nádraží, Smichov) jest bardzo przestronna, przede wszystkim przez dużą wysokość kopuły. Patrząc od strony wjazdu na stację, perony wyposażone są w wiaty, które zupełnie niespodziewanie na ich końcu pozwalają na zapanowanie nad sobą wielkiemu dachowi. Hala dworca zaczyna się zaraz nad kozłami oporowymi. Trudno mi wyrazić piękno tego dworca, ale chyba wszystko sprowadza się do tego, że jego hala jest po prostu budynkiem - kamienicą, jeśli się na nią spojrzy od strony ulic miasta. Można z tego dworca wyjść na trzy strony (czwarta prowadzi na perony), na ulice: Na Florenci, Havličkova i Hybernská. Każda z nich jest małą, stosunkowo wąską uliczką, która tylko sąsiaduje z wieloma kamienicami. Jedną z tych wielu kamienic jest właśnie hala dworca Masarykovo. W centralnej części sali, stojąc przodem do czół składów wagonowych, mamy przed sobą piękny wyświetlacz odjazdów pociągów o jaskrawej niebieskiej barwie. Po prawej stronie jest znacznie mniejszy wyświetlacz z przyjazdami. Ze względu na strukturę czołową stacji, nie przybywa do niej, ani nie odjeżdża z niej żaden pociąg między północą a czwartą rano. Nie byłem tam jeszcze w czasie tego snu, ale wyobraźnia moja podpowiadała mi, że jest tam jeszcze piękniej, jak w czasie, gdy gości tam tłum rozwrzeszczanych pasażerów. Choć każda pora dnia jest dla tego dworca urokiem samym w sobie. Innego dnia śledząc mapę namawiałem kolegów by odwiedzić ciekawie usytuowany dworzec czołowy w Pradze. Niespodzianka polegała na tym, ze był to właśnie dworzec Masarykovo , który dokładnie wcześniej obejrzeliśmy i zwiedziliśmy. Trochę się ze mnie koledzy śmiali, ale w końcu przecież każdy może się pomylić.



Po odwiedzeniu Masarykova, przejechaliśmy metrem B do stacji końcowej Zličín. Nie wypuszczaliśmy się jeszcze do tej pory nigdzie poza centrum metrem, więc może kogoś zastanowić dlaczego akurat B - strona zachodnia. Otóż wydedukowaliśmy z planów, map i schematów, że na pewnym odcinku tej linii tunel wychodzi z podziemia na powierzchnię. Chcieliśmy to zobaczyć. Nie rozsądnie jednak było jechać tym odcinkiem, gdy zapadł już zmrok, ale na szczęście efekt jakikolwiek uzyskaliśmy. Do pewnego momentu linia B kończyła się na stacji Nové Butovice. Rozbudowa osiedla Stodůlky spowodowała jednak konieczność wydłużenia trasy. Problem dużych różnic terenu i ewentualna konieczność wkopywania się głęboko pod dolinę z jeziorkami, które znajdują się na osiedlu, rozwiązano wypuszczając tunel na powierzchnię. Trasa wychodzi na światło dzienne zaraz za stacją Nove Butovicé, a na wysokości stacji Hůrka biegnie równo z poziomem ziemi, tak, że na peron musimy pokonać tylko kilkanaście stopni. Linia między stacjami Hůrka i Lužiny biegnie charakterystyczną, czerwoną rurą, ułożoną na estakadzie, która przeprowadza pociągi nad osiedlowymi jeziorkami. Wysokość słupów sięga w niektórych miejscach ponad 30 metrów. Na peron stacji Lužiny wchodzimy niemalże z poziomu ulicy. Peron ten jest oszklony i ładnie prezentuje się pociąg metra widoczny z okna budynku mieszkalnego. Wyjeżdżając w kierunku Zličína tunel chowa się pod ziemię za stacją Lužiny, żeby jeszcze przed stacją Luka, wyjrzeć na górę. Za stacją Luka chowa się już całkowicie i mijając Stodůlky dociera do końcowej stacji Zličín. Rura, którą przejeżdżają pociągi dobrze wkomponowała się w wygląd osiedla i mimo, że różni się od budynków kolorem, a przede wszystkim kształtem, nie zraziła mojego oka nawet, gdy widziałem ją po raz pierwszy. Gdy na zewnątrz jest ciemno, widać przez małe okienka w rurze śmigające w obydwa kierunki pociągi metra. Ze środka lepsze widoki występują w ciągu dnia, a najlepsze wrażenie osiąga podróżny wjeżdżając po raz pierwszy na stację Lužiny. Siedząc w wagoniku widzi się wtedy pierwsze piętra stojących w pobliżu bloków. Należy jeszcze dodać, że opisany odcinek jest zbudowany już w dobie myśli o osobach niepełnosprawnych i każda stacja wyposażona jest w urządzenia pomagające poruszać się tym osobom.



Wyszliśmy z małej hali stanowiącej ostateczne zakończenie linii metra i przy pętli autobusowej Zličin, zasiedliśmy w knajpie do piwa. A było to wyjątkowe miejsce, gdyż - jak stwierdziliśmy - Polakom lano tam piwo w kubkach plastikowych, a Czechom w zwykłych szklankach. Trochę nie chciało mi się w to wierzyć - mogło również być i tak, że właśnie rozpoczęła się pora nocna (byliśmy w okolicy 22-ej) i dla bezpieczeństwa zaczęto wydawać plastikowe kubki. Stoliki knajpy wystawione były również na zewnątrz pod samą pętlę autobusową i właśnie przy jednym z takich stolików zasiedliśmy, by nacieszyć oko takim miłym sąsiedztwem. Nie zmienia to jednak faktu, że była to pierwsza jak do tej pory knajpa w Czechach, w której piwo lane z beczki podano mi w plastiku. Tragedia. W tamtym miejscu ponownie namawiałem kolegów, by następnego dnia zrobić jakiś krótki wypad pociągiem do sąsiedniego miasta. Niestety, w związku z brakiem zainteresowania Sowy i Pioszyma oraz przy niezrozumiałym przytakiwaniu Dosi, oznajmiłem, że jeśli moja desperacja sięgnie zenitu, na taką wycieczkę udam się sam. Na razie jednak na Zličínie żadne ostateczne ustalenia nie padły.



Przed powrotem do hotelu, znaleźliśmy się jeszcze na hlavní nádraží. Z Sową dyskutowałem na temat podobieństwa tego dworca do Wrocławia Głównego, jako że niedawno opisaliśmy szczegółowo dworzec Masarykovo, hlavní nádraží odłożymy na później. Teraz pozwolę sobie jedynie wyjaśnić skąd u mnie zdanie o podobieństwie do Wrocławia. Otóż podobieństwa są dwa. Pierwsze to kopuła rozciągająca się nad peronami, która na obu tych dworcach jest niemalże identyczna - oczywiście nie biorąc pod uwagę żadnych kątów, łuków, ścian itp., a jedynie ogólny kształt i barwę ciemnoniebieską. Druga cecha to zakończenie tejże kopuły w tym samym miejscu dla każdego z peronów. Efekt jest taki, że niektóre wybiegają daleko poza halę i stojąc na peronie, w jednej jego części możemy znajdować się pod zadaszeniem, a w drugiej na otwartym powietrzu. Oba te przedstawione elementy tworzą charakterystyczny nastrój dla dworców - spokojnego, mocno przyciemnionego światła - w porze nocnej; i półmroku z prześwitem promieni słonecznych przez kopułę i na końcu peronów - w porze dziennej. O kolejnych cechach świadczących o pięknie hlavní nádraží później.



Ostatnim autobusem linii 217 dotarliśmy do przystanku Koleje Strahov i potem w 3 minuty przeszliśmy do noclegowni. W autobusie tym bardzo głośno zachowywali się obcojęzyczni goście. Bynajmniej nie Czesi, a Francusi, Włosi i jeszcze ludzie innych narodowości nam bliżej nierozpoznawalnych. W akademikach - tak jak my - mieszkało wielu turystów z calej Europy, a nawet z wielu państw na świecie. Z nutą niepewności wchodziliśmy do budynku, bo było już grubo po północy i mogło się okazać, że drzwi zewnętrze zamknięto. Nasze obawy okazały się jednak bezpodstawne i w rozmowie z aktualnie zasiadającym w recepcji czarnoskórym mężczyzną uzyskaliśmy zapewnienie, że do pokojów można przybywać o każdej porze dnia i nocy. Tak nas to zapewnienie uskrzydliło, że nie zważając na zmęczenie całym dniem biegania po Pradze, udaliśmy się do zlokalizowanego naprzeciwko baru. W nim - relaksując się zimnym piwkiem - gaworzyliśmy o pracy, którą każdy z nas zostawił w Warszawie, o sprawach osobistych i o jeszcze wielu rzeczach, których omówienie w takiej wieczornej porze przy alkoholu jest wskazane. Warto zaznaczyć, że w barze tym głównym obsługującym ("laczem" piwa) był - podobnie jak w recepcji - murzyn. W niczym by nam nie przeszkadzał, gdyby nie krótka rozmowa Polaków z sąsiedniego stolika na powietrzu, którzy ostrzegli nas, że ów barman oszukuje na zastawie kufli. Dziwna to była sytuacja - również po raz pierwszy się z nią spotkałem, że za szklankę, w którą nalano mi piwa, musiałem zapłacić kaucję. Istotnie, Dosia licząc korony po przyniesieniu piwa, stwierdził, że murzyn - delikatnie mówiąc - coś kombinuje. Wypiliśmy jeszcze po jednym piwie, przysłuchując się dobrej czeskiej muzyce prezentowanej z głośników - chyba za pośrednictwem jakiejś stacji radiowej - i po opuszczeniu knajpy zgodnie ustaliliśmy, że już jej nie odwiedzimy.



Idąc korytarzem w hotelu podśpiewywaliśmy (umiarkowanie głośno) polskie piosenki, które wczoraj były prezentowane na 3 piętrze na cały regulator. Ale jak się okazało śpiewaliśmy jednak na tyle głośno, że na korytarzu pojawił się jakiś Czech, który w języku polskim z potężnym akcentem czeskim i elementami łamanego rosyjskiego, delikatnie zwrócił nam uwagę. Nie zdążyliśmy jednak zareagować na jego wypowiedź, gdy po słowach łagodnych, padły z jego ust zdania wyższym tonem. Powiedział nagle, że uda się na dół po policję. I poszedł. Po około 5 minutach nic się jeszcze nie działo - nie było ani jegomościa, ani policji, więc pomyśleliśmy, że ta policja, to będą jacyś osiłkowie mieszkający piętro niżej. Minęło może w sumie 8 minut, kiedy nasz oskarżyciel wszedł na piętro z recepcjonistką (murzyn chyba już przekazał zmianę). Jak relacjonował Sowa (bo osobiście przy rozmowie nie byłem), miła pani - wysłuchawszy już pewnie na dole żali mieszanego obywatela, spytała, czy ktoś z nas oskarżonych o hałasy mówi po angielsku. Mówił Sowa. I tak się ładnie z panią z obsługi porozumiał, że podziękowała Czechowi za rozmowę i zaproponowała mu żeby jednak poszedł spać do swojego pokoju. Cały problem prawdopodobnie polegał na tym, że miły poniekąd Czech oskarżał nas o wczorajsze - naprawdę głośne - śpiewy i hałasy, także przez Polaków reprezentowane, ale dwa pietra niżej. Rafał to właśnie pani wyjaśnił i jak widać, wystarczyło. Szkoda tylko, że ów Czech wyzywał nas w trakcie całego zdarzenia od "Polaczków ze wschodu" czy jakoś tak podobnie i wciąż używał pojęcia "wschodnia kultura". Ogólnie chodziło mu o problem komunizmu, który rzekomo reprezentowaliśmy i jako turyści wciąż ze sobą do Prahy przywlekaliśmy. Gdy miła pani z recepcji poszła, powiedzieliśmy spokojnie panu, żeby już brzydkich zdań o nas nie mówił, bo w innym przypadku walniemy go w nos. Zrozumiał.



Niedługo siedzieliśmy w pokojach po tym incydencie. Zmęczenie i nadzieja na wrażenia kolejnego dnia, pomogły nam szybko zasnąć. Tak pożegnaliśmy drugi dzień pobytu w Pradze - czwartek, 23 sierpnia 2001.


3.






Dzień kolejny (piątek 24 sierpnia 2001 roku) rozpoczęliśmy już tradycyjnie od śniadania w zajezdni Střešovice. Po drodze do autobusu wrzuciliśmy na poczcie prawie 40 kartek do Polski. Znajomi się ucieszyli. Kluczem pory południowej w Pradze, było odwiedzenie ulicy Manesove, na której znajduje się znany większości miłośnikom transportu sklep modelarski. W sklepie tym Dosia dokonał kilku zakupów - głównie modeli Ikarusów i po wizycie w tym, jakże odzwierciedlającym nasze zainteresowania miejscu, udaliśmy się do restauracji na posiłek. Jak relacjonował Pioszym, część tych zakupów była przeznaczona na prezenty dla kolegów, którzy zostali Polsce.



Nadeszła godzina 14 i moment rozterki w grupie. Jak obiecałem kolegom poprzedniego dnia, jeśli nie zdecydują się na przejażdżkę pociągiem w okolicę, zrobię to sam. Znaleźliśmy się na hlavní nádraží i ostatecznie podjąłem decyzję, że wsiadam do pociągu IC Karštejn, by udać się do Pilzna. Grzecznie pożegnałem się z kolegami, oznajmiając delikatnie, na którą planuję powrót do Pragi, mając nikłą nadzieję, że może w przypływie koleżeństwa przybędą po mnie wieczorem na dworzec. Wsiadłem do wagonu i oczekiwałem na odjazd pociągu. 2 minuty po planowym odjeździe, stał jeszcze przy peronie. Wyglądałem przez okno i w pewnej chwili dostrzegłem zmierzających w moją stronę pospiesznym krokiem wszystkich z naszej ekipy. Ojej! - pomyślałem - wyszli jeszcze na peron, żeby mi pomachać. Super! Ale nie chcieli pomachać; wsiedli do wagonu i pojawili się po chwili w korytarzu. Co jest? Chcą mnie siłą wyciągnąć z pociągu i pozbawić tej odrobiny przyjemności wynikającej z godzinnej podróży do Pilzna? Nie chcieli. - Dostrzegliśmy wyświetlone opóźnienie 10 minut twojego pociągu - relacjonował Dosia - i w jednej chwili postanowiliśmy jednak do Ciebie dołączyć. Zakupiliśmy nawet bilety w kasie. Wyjaśniał potem jeszcze, że nie lubi, gdy w czasie wyjazdu w ścisłej grupie ktoś się oddala. Ja jestem zdania, że czasem jest to konieczne - chociażby po to, żeby od siebie odpocząć, ale przede wszystkim jest to spowodowane odmiennością realizacji pomysłów na spędzenie czasu.



Nienajlepszy był to jednak pociąg z wielu IC kursujących po sieci Czech. Jechał do Niemiec i też Koleje Niemieckie obsługiwały jego skład. Mieliśmy zatem okazję przejechać się standardowymi niemieckimi wagonami z klimatyzacją, a nie wymarzonymi czeskimi, których w tamtej chwili oczekiwaliśmy. Trudno, najważniejsze, że szczęśliwie i ze zmniejszonym opóźnieniem względem Pragi, przybyliśmy do Pilzna.



Po drodze wyjaśnialiśmy Sowie problematykę kursujących w Czechach pociągów, a raczej ich zalety i przewagę nad tymi w Polsce. Kto w Czechach był, ten wie, że linii zelektryfikowanych jest niewiele - zasadniczo tylko magistralne i kilka pierwszorzędnych. Rdzeniem przewozów pasażerskich po innych liniach niż magistralne są w większości przypadków autobusy szynowe. Poza tym w Czechach nie trzeba - w przeciwieństwie do Polski - pokonywać dużych odległości pociągami pospiesznymi lub osobowymi, bo te wyższej kategorii nie są zbyt drogie. W czechach organizacja ruchu kolejowego w dziale przewozów pasażerskich jest "zdrowa". Na duże odległości jeździ się IC,EC,Ex czasem pospiesznym, a na małe i średnie osobowymi i pospiesznymi. Dość niefortunnie jest jednak skonstruowana w Czechach taryfa opłat za bilety. Może się tak zdarzyć, że zakupując dwa bilety na odcinki przejazdu, a nie jeden na całą trasę zaoszczędzimy kilka koron. W tym względzie w Polsce jest lepiej i wydawać by się mogło logiczniej: im dalej jedziesz, tym mniej dopłacasz za dalsze kilometry.



Pilzno jest miastem ładnym o nieschematycznym układzie ulic w centrum. Ale niewiele pamiętam z tego miasta. Byliśmy tam przecież tylko kilka godzin. Przeszliśmy kilkoma ulicami w centrum, zrobiliśmy kilka ciekawych ujęć fotograficznych z trolejbusami i autobusami. Można rzec, że miasto uznaliśmy za odwiedzone. Najciekawszy jednak moment związany był z pobytem na dworcu w tym mieście - już przed odjazdem do Pragi. Zajrzeliśmy do dworcowej restauracji, by przede wszystkim napić się piwa i ewentualnie coś przekąsić. Ceny i wygląd potraw zdecydowanie przekonały nas do tego, że musimy coś zjeść. Pamiętam, że zamówiłem zwykle knedle z gulaszem segedyńskim, a okazały się wielka porcją świeżutkich plasterków bułeczki z cudownie mięciutkim mięskiem z cebulką w odrobinie pikantnym sosie. Zachwyceni byliśmy, ze na dworcu możemy zjeść tani i dobry posiłek oraz napić się piwa. Jak wiecie, Drodzy Czytelnicy: w Polsce ani nie zjecie dobrego i taniego posiłku na dworcu, ani nie napijecie się piwa. Może wyjątkiem co do tego ostatniego jest Warszawa Zachodnia i Pisz. Innych dworców, na których można napić się piwa lanego z beczki nie znam. Po tej uczcie i chwili odpoczynku w pociągu, dotarliśmy do Pragi zaraz po godzinie 20.



Przez stację I.P.Pavlova jechaliśmy metrem C do Muzeum. Przejście, gdzie zwykle przesiadano się między linią C i A na stacji Muzeum było zamknięte. Przesiadki należało dokonywać wychodząc z peronu danej linii 8 na antresolę będącej już jeden poziom pod ulicą i zejść ponownie na peron drugiej linii. A zwykle odbywa się to tak: znalazłszy się na poziomie A wychodzimy schodami równoległymi do peronu na poziom przejściowy i następnie skręciwszy w prawo wjeżdżamy już na poziom C. Obie części podróży przesiadkowej dokonujemy korzystając ze schodów ruchomych. Przesiadając się w kierunku przeciwnym przemierzamy tę samą drogę, z tą jednak różnicą, że ze stacji C wyruszamy innymi schodami - rozdzielone są po prostu kierunki przesiadania, dzięki czemu pasażerowie w godzinach szczytu nie wpadają na siebie. Chcąc natomiast ze stacji A wyjść bezpośrednio na ulicę, musimy skorzystać ze schodów (nieruchomych!), których oś jest prostopadła do osi peronu. Na poziomie przejściowym także skręcamy w prawo i wjeżdżamy na górę schodami ruchomymi. Nie wiem czy ktoś nadążył za rozumowaniem, ale jeśli tak, to może spostrzegł, że Muzeum C jest nad Muzeum A. Logicznie rozumując, najpierw zbudowana linią powinna być A. Jak zatem wbudowano C między poziom ziemi a linią A, musząc jeszcze uwzględnić linię kolejową także przebiegającą częściowo w podziemiu łączącą hlavní nádraží z dworcem smíchovskim?. Spieszę zatem z wyjaśnieniami jak to było z tą kolejnością budowy linii. Otóż pierwsza linią oddaną do użytku była (o dziwo!) C na odcinku Sokolovska (dziś Florenc) - Kačerov ze stacjami: hlavni nadrazi, Muzeum, I.P.Pavlova, Gottwaldova (dziś Vyšehrad), Pražského povstaní, Mladežnická (dziś Pankrác) oraz Budějovická. Na Kačerove było zlokalizowane do dziś funkcjonujące depo metra C. W takim wydaniu na pewno kursowało metro w Pradze do 1975. Co do oznaczenia pierwszej linii jako C należy wyjaśnić, że taki symbol otrzymała dopiero po zaprojektowaniu pozostałych dwu linii. Symbol A otrzymała linia zielona, być może ze względu na to, że uczestniczy w połączeniu centrum z Letiště Ruzyně. Wystarczy na razie o stanie praskiego metra w 1975 roku, choć jeszcze dużo na ten temat mógłbym powiedzieć; myślę, że z kolejnymi wydarzeniami będzie można wprowadzić kolejne fakty z powyższym opisem związane.



Zupełnie niespodziewanie, bo już po 21, podjęliśmy wspólną decyzję, że odwiedzimy jednak Hradčany. Dotarliśmy do przystanku Pražský hrad tramwajem linii 23. Z ogromną niepewnością wkraczaliśmy w ulice najstarszych zabudowań Pragi - baliśmy się bowiem, czy jeszcze Hradčany będą udostępnione dla turystów o tej godzinie. Hradčany to dość wyjątkowe miejsce, bo zasadniczo można by je porównać do otoczenia Zamku Królewskiego w Warszawie, ale tam jest to otoczenie jednocześnie starówką. To takie moje najprostsze wyjaśnienie różnicy między Hradčanamy a zwykłą starówką, zapewne historycy lub osoby znające dobrze zabytki w Pradze są teraz oburzone takim wyjaśnieniem tematu, ale wybaczcie - ja się zajmuję transportem, a nie historią, a że o Hradčanach nie wypada nic powiedzieć, więc taką małą wzmiankę tu zamieściłem. Na terenie tego osobliwego miejsca jest ulica o nazwie "Złota Uliczka" Jest bardzo charakterystyczna. W jednym z budyneczków mieszkał i tworzył przez wiele lat Franz Kafka. Poza tym wszystkie domki na tej uliczce są bardzo niskie i niemalże rękami średniego wzrostu człowiek, może dotknąć dachu każdego z nich. Gdy wchodzi się do takich domków, w których są sklepiki, galerie i inne sale z wystrojem historyczno-zabytkowym należy nisko pochylić głowę, bo na progach dzielących większość pomieszczeń jest czasami niewiele ponad półtora metra.



Pospacerowaliśmy jeszcze krótko po Złotej Uliczce i wyszliśmy z terenu Hradčan schodząc na Malostrankou przez Stare zámecke schody. Na ich szczycie podziwialiśmy jeszcze panoramę Pragi przez ustawione tam lunety. Widok przepiękny - o każdej porze dnia i nocy. Mieliśmy wtedy okazję obejrzeć ciemności panujące nad Pragą i cudownie dzięki temu oświetlone nabrzeża Wełtawy, mosty i daleko widoczne osiedla mieszkaniowe. Zeszliśmy w okolice stacji metra A Malostranská i godzinę krzątaliśmy się po uliczkach Malej Starny. Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się na chwilę przy dość ciekawej osobliwości. Między ścianami sąsiednich budynków ostro w dół prowadziły schody, a przejście nimi było tak wąskie, że minięcie się osób idących w różnych kierunkach było prawie niemożliwe. Dosia dostrzegł na ścianie małą lampkę z guzikiem. Natomiast dwa metry w głębi przejścia był sygnalizator z ludzikami symbolizujący pieszych. W stanie podstawowym podawany jest sygnał zielony w obu kierunkach ruchu. Chcąc bezpiecznie przejść tymi schodami, pieszy jest zobowiązany przycisnąć guzik - wtedy dla drugiego kierunku wyświetlony zostaje sygnał czerwony. Przetestowaliśmy działanie tego mechanizmu we wszystkich możliwych stanach - między innymi wejście na sygnał czerwony nie jest zagrożeniem dla życia i zdrowia; nie spada nic na głowę, piesi nie są porażani prądem itp.



Dzień zbliżał się już ku końcowi. Na chwilę mieliśmy jeszcze zasiąść w knajpie "Na Malovance". W rzeczywistości knajpa ta nie nosi takiej nazwy. To my ją tak ochrzciliśmy ze względu na zespół przystankowy, w sąsiedztwie którego się znajduje. Było już po 23, kiedy zamówiliśmy pierwsze piwo. Ostatni autobus 217 na górę mieliśmy 9 minut po północy - wiedzieliśmy, że aby nie stracić zdrowia w spacerze powrotnym, musimy nim pojechać. Miło nam się spędzało wieczór w przytulnej knajpce, a przede wszystkim w knajpce z wyjątkowo czeskim, swojskim klimatem. Częściowo zadymiona sala, zajętych 80% stolików, kilka grupek Czechów dyskutujących o pracy, trzech modlących się nad kuflami z przepicia, jedna z pań śpiewająca i tańcząca do muzyki wydobywającej się pięknymi tonami z grającej szafy. Zamówiliśmy drugą kolejkę, trzecią... Na kartce rachunkowej dostawiane były kolejne kreski. Nadeszła północ. I chyba właśnie o tej porze podjęliśmy decyzję , że ostatnim 217 nie pojedziemy. Zamówiliśmy jeszcze jedną kolejkę cudownie spienionych browarków! Może było 20 minut po północy, kiedy przemiła kelnerka przed każdym z nas postawiła kieliszek z bladym, przezroczystym trunkiem. Widząc nasze zdziwienie, wskazała delikatnie ręką na stolik pod ściana i na siedzącego tam Czecha, który zorientowawszy się, że o nim mowa, delikatnie się uśmiechnął. Oddałem swój kieliszek kolegom, bo mocnych alkoholi nie zwykłem kosztować i emocjonowałem się, jak tez zachowają się koledzy wypiwszy zawartość kieliszka. Wypili. Nie powiedzieli, że smaczne, ale tez nie umarli z przepicia czy zatrucia. Lecz nie zdążyliśmy jeszcze po tym niespodziewanym akcencie ze strony Czecha ochłonąć, gdy na stoliku pojawiła się druga kolejka wódki. Po tej drugiej kolejce, Dosia miał już pewność, że serwowany nam alkohol, to śliwowica. Myśleliśmy nad tym jak zrewanżować się owemu Czechowi, który tylko posyłał w naszym kierunki dziwne uśmieszki - jakby chciał powiedzieć: E! Wy! Polački! Super z Was ludzie, mocne macie głowy do wódki, ale tego nie wytrzymacie. I nie wytrzymaliśmy. Konkretnie, to kolega Sowa nie wytrzymał. Chyba po trzecim kieliszku nadął się jak paw, zaróżowił na twarzy, potem zbladł i już po chwili jak na skrzydłach wyfrunął z knajpy na świeże powietrze. Wrócił. Odzyskał naturalny kolor twarzy, ale pewne było, że trunku już nie skosztuje. Odstawiliśmy Czechowi (i jego koledze ze stołu) kolejkę śliwowicy. I jakież było nasze zdziwienie, gdy po dostarczeniu kieliszków na jego stół przez kelnerkę, wstał i głośno powiedział, wcale nie kryjąc się przed innymi Czechami siedzącymi wtedy w sali: - "O ne, ne! Ja ne! Dakuje Vam pekne!". Wyjaśniło się przynajmniej, że wcale nie chciał pokazać, iż mamy słabe głowy, bo sam nawet łyka wypić nie chciał. On tak - jak z resztą większość Czechów - po prostu z dobrego serca postawił kilka kolejek wódki obcym przybyszom. Śmiać nam się chciało, bo po wyjściu z restauracji doszliśmy do wniosku, że po raz pierwszy w życiu nasza ekipa ucieka przed wódką. A tak właśnie można powiedzieć, ponieważ ostatnie partie śliwowicy wlaliśmy już do piwa, najpierw mojego, potem także Dosi, by zatuszować niedopity mocny alkohol. Efektem końcowym było tak blade piwo Dosi jakiego jeszcze w życiu nie widzieliście - a ono po prostu było rozcieńczone kieliszkiem magicznej wódki. W momencie gdy dosłownie wybiegaliśmy na powietrze i szybkim krokiem oddalaliśmy się w stronę hotelu, Sowa krzyczał ironicznie: - "Zobaczcie! To moje, to moje!" Nikt się za jego dziełem nie oglądał, bo i nie było na co patrzeć. Tak zrodziło się drugie słynne powiedzenie: "Sowa na Malovance".



Około 30 minut wędrowaliśmy do hotelu pod tą stromą górę. Przyznać należy, że na całe gardło śpiewaliśmy wtedy: "Legia! Legia Warszawa...". Na nasze szczęcie nie szli nigdzie w pobliżu kibice Sparty Praga. Szli tylko z przeciwka podobnego pokroju ludzie, co my - biali, murzyni i masę śmiesznych dziewczynek, które też coś śpiewały, ale na pewno nie był to żaden język europejski. W każdym razie do hotelu doszliśmy bezpiecznie, jedynie trochę zmęczeni - było już grubo po pierwszej. Przed zaśnięciem długo biadoliliśmy w pokojach, a Sowa domagał się jeszcze od Dosi dopicia wczorajszej pepermintki. Na szczęście Dosia na to nie pozwolił, bo Sowa i tak już miał dziś dość, a jedynie klimat Pragi - jak sam to wciąż powtarzał - kazał mu jeszcze pić alkohol. Takim miłym akcentem pożegnaliśmy piątek 24 sierpnia 2001.


4.






25 sierpnia 2001 roku. O tyle zły dzień, że dotarła do nas świadomość, iż to już dziś wieczorem znajdziemy się w Warszawie. Cierpieliśmy, wiedząc, że już za kilka godzin przekroczymy granicę. Ale wszystko co dobre, musi mieć wreszcie swój kres. Mając to na względzie, ostatnie chwile w Pradze chcieliśmy optymalnie wykorzystać. I może tak właśnie wykorzystaliśmy, choć ostatnie chwile były niczym nie różniące się od tych poprzednich. Śniadanie - jak zwykle zajezdnia tramwajowa. Kilka zdjęć w jej okolicy i do samochodu! Już podczas śniadania samochód oczekiwał przed restauracją załadowany po brzegi bagażami. Mieliśmy jeszcze tylko odwiedzić jakiś sklep spożywczy (koniecznie samoobsługowy), by choć piwo i troszeczkę alkoholu kupić.



Zatrzymaliśmy się w na wielkim parkingu w zespole hipermarketów u wylotu autostrady w kierunku Hradec Králové. Niewiele już mieliśmy koron, więc i zakupy duże nie były. Nie musze chyba mówić, ze Sowa po wczorajszych wyczynach dziś był nie do życia. Trochę lepiej trzymał się Dosia, ale również czuł się podle. Samochód prowadził zatem Pioszym - już wczoraj wcześniej zakończył spożywanie alkoholi i by te z całej wycieczki skumulowane, zdążyły do końca wywietrzeć. Dodam jeszcze, ze Sowa rzeczywiście był chory, W nocy nawet lunatykował, majaczył, chrapał, a co najgorsze krzątając się w dziwny sposób po pokoju, wylał na stół i (niestety!) mój plecak prawie całą butelkę coca-coli. Takie są skutki picia wódki...



O 13:20 opuściliśmy granice Pragi. Żadnego wyjątkowego pożegnania z tym miastem nie było. Emocjonowaliśmy się już podróżą. W końcu przed nami ponad 600 km jazdy. W tę stronę, tak jak i do Pragi - śpiewaliśmy i słuchaliśmy wielu piosenek - choć pewnie już z mniejszym zapałem co trzy dni temu. Powroty są smutne.



Kilka jeszcze wydarzeń miało miejsce podczas tej podróży. Jednak o niewielkim znaczeniu, by o którymś się rozpisywać. Wspomnijmy tylko zatem, by wycieczkę móc doprowadzić do końca o kilku aspektach.



Odprawa na granicy w Kudowie Zdroju trwała około 30 sekund. Tyle bowiem potrzebował celnik, by zapytać skąd wracamy i krzyknąć: "Jechać!". Adam Małysz nigdzie przy granicy nie skakał, żeby było wprowadzone zarządzenie o specjalnej odprawie, więc dotąd nie wiemy, dlaczego zostaliśmy potraktowani tak ulgowo. Jak na złość nawet nie wykorzystaliśmy całego limitu alkoholowego.



Specjalnie przez Kudowę wracaliśmy, bo cały dzień sobotni stacjonował tu Marcin Sobieniecki w kuszecie pociągu pospiesznego 16501 Karkonosze relacji Warszawa Wschodnia - Kudowa Zdrój - Warszawa Wschodnia. Niedługo mogliśmy w tym miejscu zostać, gdyż spieszyło nam się do Warszawy. W szczególności mi, bo na 21:00 miałem stawić się do pracy. Zmieniać miałem na szczęście Krzyśka Kwiatkowskiego, więc nie było problemu z późniejszym przybyciem.



Za Wrocławiem przydarzył się jeszcze na szosie jakiś ogromny wypadek z uczestnictwem ciągników siodłowych z naczepami, więc mieliśmy okazję śmigać objazdami wytyczonymi przez policję, Na jednym z takich objazdów, Sowa (bo on prowadził już od granicy) wyprzedzał z prędkością 130km/h śmieszną panią w jeszcze śmieszniejszym samochodzie, kiedy na naszym pasie (niewłaściwym - o kierunku przeciwnym do zasadniczego) pojawił się przebiegający pies. Ostre hamowanie, gwałtowny obrót kierownicy i... nikomu nic się nie stało. Pies uciekł, a my wyprzedziliśmy wytworna panią. Wszystko zakończyło się bezpiecznie, dzięki umiejętnościom Rafała.



Na szosie katowickiej przez dłuższy odcinek pędziliśmy ze stałą prędkością 160 km/h. Ciągnęli nas dwaj kierowcy niemalże do samej Warszawy. Ten pierwszy musiał mieć antyradar, bo dwa razy ostro zwolnił do 80km/h i jechał tak, aż minął ustawiony na poboczu radiowóz policyjny. Na pewnym odcinku wykonaliśmy pomiar, który wykazał, że w 45minut pokonaliśmy 87km. Po prostym przeliczeniu otrzymujemy średnią prędkość jazdy 116km/h, czyli równoważnie z wartością prędkości handlowej rozwijanej przez pociągi na Centralnej Magistrali Kolejowej na odcinku Warszawa Centralna - Katowice. Warunki atmosferyczne były dobre, toteż bezpiecznie dotarliśmy do domów (a ja prosto do pracy).



Niczym ta wycieczka w tamtej chwili nie odróżniała się od innych spędzonych w odpowiednim towarzystwie, miejscu i czasie. Po powrocie tęskniłem za Pragą nie jako cudownym mieście, które pokochałem, ale za jednym z tych wielu miejsc, w których spędziłem mile chwile - przede wszystkim związane z transportem. Miałem jedynie pewność co do tego, że wrócę jeszcze stolicy Czech, bo podczas tego czterodniowego pobytu, Praga odkrywała przede mną tak wiele tajemnic (o niektórych tylko wspominając), że nie można było tego bez odzewu zostawić. Pamiętam, że w opowiadaniach o pierwszych wrażeniach z tego miasta mówiłem zawsze, że te 4 dni nie pozwoliły zdobyć podstawowego rozeznania transportowego, nie mówiąc już o orientacji w mieście. Wiele razy znajdowaliśmy się w tej samej okolicy, czasem nawet w tych samych miejscach, a ja nie kojarzyłem, że już wcześniej dane ulice odwiedziłem, Powodowała to potęga tego miasta. Jego wielkość i - że tak to określę - nieschematyczność. Każda ulica, choćby nawet miała identyczną długość i szerokość co inna, i choćby stały na niej takie same kamienice, to i tak nie będzie oprócz wykrywalnego na drugim spojrzeniu podobieństwa, nic, co mogłoby te ulice powiązać charakterem. Każda ulica, każde miejsce ma w Pradze swój niepowtarzalny charakter.



25 sierpnia 2001 roku pożegnałem to miasto, nie wiedząc na jak długo się z nim rozstanę, ale mając pewność, iż moje stopy jeszcze w Pradze dotkną ziemi.


ADAM SZUBA


POWRÓT DO SPISU ARTYKUŁÓW



KONTAKT: trasbus@o2.pl.