ADAM SZUBA DZIESIĘĆ WRAŻEŃ NA GODZINĘ
ROZDZIAŁ 1 WYJAZD
1
Słysząc po raz kolejny "Panie Wojtku" na wykładzie poniedziałkowym, konieczne było opuszczenie sali podczas przerwy w celu powrotu, choć na chwilę do normalnego świata; by nie pozostawać dłużej niż to konieczne w tym, który zbudowany jest wyłącznie na robakach i krzaczkach nie zawsze mogących być nazwanymi matematycznymi. Trudno powiedzieć czy z nudów, czy z ciekawości czytałem ogłoszenia i reklamy na tablicy przy "rondzie" na naszym wydziale. Między innymi, mniej lub bardziej kolorowymi kartkami, moją uwagę zwróciła biała z czarnymi literami o następującej treści:
Fajnie mają ludziska - pomyślałem. Za taką kasę kawał Europy! Dobrze, że te studia choć takie zalety mają! Ech... - widzisz bracie - kontynuowałem swój tok myślenia - za rzadko bywasz na wydziale, żebyś mógł uczestniczyć w życiu studenckim od każdej strony. Wyobrażałem sobie wielką listę chętnych do wyjazdu i zazdrościłem wszystkim, którzy na niej byli. Ale przemknęła mi myśl: przecież ja też mogę! Eee... urlop w pracy, rozstanie z dziewczyną, porzucenie spraw bieżących... Dwie godziny zostały żeby się zapisać... Jest to realne... Jest realne, żebym się zapisał. Zdążę. Ale czy jest realne żebym pojechał? Zdążę? Zdążę z życiem jeżeli wyjdę z niego na prawie 9 dni?
Profesor Tomasz Ambroziak przybył na drugą godzinę wykładu 2 minuty po 13:15 i sprawdziwszy listę (!?!), położył na rzutnik kolejną folię z "krzakami". Męczyły mnie kolejne minuty bardziej niż zwykle. Przez głowę wciąż przechodziły myśli o zapisaniu się i ewentualnych konsekwencjach tej decyzji. Najgorsza była perspektywa walki o urlop - szczególnie trudny do uzyskania przed planowanym na tydzień po wycieczce szczytem ekonomicznym w Warszawie. Pewne jest, że będzie dużo roboty z przygotowaniami objazdów, rozkładów, informacji i tym podobnych spraw wynikających z wyłączenia ruchu na wielu ulicach w centrum miasta
Na 15 minut przed końcem wykładu podjąłem decyzję, że idę się zapisać. Nie było to jednoznaczne z podjęciem decyzji o uczestnictwie w wyjeździe, dlatego od razu uprzedziłem o tym Krzyśka, który akurat tamtego pamiętnego poniedziałku przebywał w pokoju 308.
- Do czwartku dam znać czy moje nazwisko powinno na tej liście pozostać czy nie.
- Dobrze, byleby podjąć decyzję do końca tygodnia - odpowiedział Krzysiek. - W poniedziałek 5 kwietnia trzeba okazać kwit na wpłatę pierwszej raty.
- W porządku. Wyjaśnię w pracy, w domu i napiszę mailem co ustaliłem w sprawie wyjazdu. A powiedz jeszcze co z tego wykazu na ogłoszeniach jest na już pewne, a było w toku załatwiania?
- Na pewno Transrapid i Browary Lech w Poznaniu. Raczej nie uda się nic załatwić z Airbusem, bo bardzo kręcą w odpowiedziach mailowych.
Wpisałem swoje dane do wielkiej tabeli wiszącej w pokoju samorządu i z zadowoleniem, ale z ogromną nutą niepewności o swój dalszy los, wyszedłem na korytarz. Czekała mnie jeszcze laborka z organizacji i Zarządzania - zaległa jak wszystkie 3 przedmioty na moim 10 semestrze.
W domu wszyscy byli zgodni, że to niesamowita okazja, by przy stosunkowo niskiej cenie zwiedzić i zobaczyć tak wiele. Moja dziewczyna Agnieszka także była takiego zdania, a smutek malujący się na jej twarzy spowodowany był jedynie perspektywą rozstania na ponad tydzień. Został przede mną problem urlopu w pracy.
Następnego dnia w biurze przypadkiem spotkałem swojego kierownika na korytarzu i gdy powiedział:
- Panie Adamie, proszę o jakieś propozycje grafiku na przyszły kwartał -odpowiedziałem:
- Właśnie w związku z tym mam pytanie o możliwość otrzymania urlopu i wolnych dni w kwietniu w związku z chęcią uczestniczenia w wycieczce organizowanej przez mój Wydział - mówiąc te słowa podałem swojemu przełożonemu informacje o wycieczce wydrukowane ze strony samorządu.
Wiedziałem, że największy problem jest z terminem: 14-21 kwietnia - w gorącym tygodniu przed przewidywanymi problemami z zamieszkami antyglobalistów protestujących podczas szczytu ekonomicznego. Zauważył to również kierownik odpowiadając:
- No nie bardzo. To jest akurat tydzień, w którym będziemy mieli więcej pracy z przygotowaniami do szczytu.
Milczałem. Milczałem podczas gdy trwały najważniejsze chwile w przygotowaniach do ewentualnego wyjazdu. Chwile, które miały wszystko rozstrzygnąć...
- Spytam kierownika - powiedział mój zwierzchnik mając na myśli kierownika działu. - Może wyrazi zgodę.
Pozostało mi poczekać i jedynie zastanowić się czy mam jeszcze jakieś argumenty, gdyby decyzja okazała się negatywna. Wiedziałem, ze ostateczna decyzja z mojej strony musi paść dzisiaj - nie chciałem prowadzić walki budującej nadzieję i szansę na wyjazd.
Po około 15 minutach kierownik przyniósł mi wieść o zgodzie na wzięcie w dniach 14 - 21 kwietnia urlopu. Oznaczało to, ze 30 marca o 9:20 podjąłem ostateczną decyzję: Wyjeżdżam!
2
Zgodnie z planem - 5 kwietnia o 16:15 w sali nr 2 w gmachu Wydziału Transportu odbyło się spotkanie z warszawskim przedstawicielem portu w Hamburgu. Godzinna prezentacja i omówienie pracy portu i jego specyfiki zostało zakończone wieloma pytaniami. Świadczyło to o dużym zainteresowaniu tematem przez zgromadzonych studentów. Cieszyło mnie to, bo był to zwiastun tego, że odwiedzane podczas wycieczki miejsca w Europie nie będą "odbębniane" tylko rzetelnie odwiedzane.
Na slajdach można było dostrzec ogrom tego portu. To był oczywiście zalążek tego, co można zobaczyć na własne oczy będąc w Hamburgu. Ale skoro już te obrazki robiły duże wrażenie, to co dopiero bezpośrednie przejście przez port. Ucieszyło mnie, że port w Hamburgu tak szeroko współpracuje zarówno z portem w Gdyni jak i z innymi przedsiębiorstwa (nawet lądowymi) na terenie całej Polski. Codziennie z różnych części portu w Hamburgu wyrusza kilka jednostek drogowych do Polski. Niestety w związku z małym rozwojem kolei w Polsce, niewiele towarów przewozi się po torach.
Po pożegnaniu Pana Macieja Brzozowskiego przyszedł czas na część mniej oficjalną spotkania. Kierownik mającej się odbyć wycieczki Krzyszof Krasowski wespół z Jakubem Jaczewskim (kierownikiem wycieczki zeszłorocznej) przedstawili zarys planu wyjazdu. Był moment dyskusji o problemie noclegu w Berlinie ze względu na jego wysoki koszt. Po kilku wymienionych zdaniach zainteresowanych wyjazdem, ustalono, że pobyt w Poznaniu zostanie wydłużony do późnych godzin wieczornych i noc uczestnicy spędzą w autokarze.
Przyszedł czas na obliczenie kosztów ubocznych wycieczki. W cenie (450zł) było ubezpieczenie, podróże, noclegi i bilety na transport miejski w Poznaniu i Hamburgu. Trzeba było zadbać o jedzenie i rezerwę finansową na ewentualne gadżety związane z transportem w odwiedzanych miastach. Jeszcze w Warszawie wydałem sporo pieniędzy zakupując plany miast: Berlina i Amsterdamu (pozostałych miałem w miarę aktualne) oraz mapę Niemiec. Jak wiadomo nie są tez tanie filmy do aparatu, a w związku z tym, ze nie zainwestowałem jeszcze w aparat cyfrowy, musiałem zakupić zwykłe filmy. Wygospodarowanie pewnej kwoty startowej na zakup konserw i innego tego typu produktów w Poznaniu również było konieczne, by nie musieć wszystkiego kupować za duże pieniądze w Niemczech.
Przygotowania miały dość specyficzny charakter ze względu na to, ze przeplatane były świętami. Wyjazd miał się odbyć w nocy z 13 na 14 kwietnia, więc praktycznie dzień po lanym poniedziałku. W związku z tym, pominąwszy przygotowanie ubrania, to pozostałe sprawy organizacyjne oraz zakupy przedwyjazdowe musiały być zamknięte do Wielkiego Piątku. Udało mi się zrealizować plan przygotowawczy. Nie zdziwiłem się, że Święta Wielkanocne minęły trochę szybciej niż w poprzednich latach.
Jeszcze we wtorek w pracy rozmawiałem z kolegami w pokoju o czekających mnie chwilach na wycieczce. Między innymi o trudach wynikających z braku wszystkich noclegów choć w minimalnych warunkach socjalnych oraz o tym, co w miastach, które będę odwiedzał, można ciekawego zobaczyć. Mimo ośmiu i pół godziny przewidzianych na wtorkową zmianę w pracy, czas minął szybko - już zaraz po 17 byłem w domu. Po obiedzie i po pożegnaniu z dziewczyną czym prędzej zabrałem się za pakowanie, by jak najszybciej móc położyć się na choć kilka chwil rzetelnego snu.
O 22 plecak był gotowy. Nie pozostało nic jak tylko położyć się grzecznie do łóżeczka i zamknąć oczka. Ale oczka się nie zamykały. Gdy nie zamknęły się (mimo zmęczenia po ostatnich kilku dniach z podwyższoną intensywnością spędzania czasu) nawet po 20 minutach, poderwałem się spod kołdry i usiadłem. Cóż - pomyślałem - wrażenia biorą górę nad rozsądkiem. Wstałem, usiadłem jeszcze na trochę przy komputerze. Ostatni raz sprawdziłem pocztę przed wyjazdem i po zjedzeniu czegoś w rodzaju kolacji. W mieszkaniu panował nocny spokój. Rodzice już spali, a ja po cichutku domykałem na ostatni guzik pakowany plecak w moim pokoju. Zajrzałem do kuchni i łazienki czy aby czegoś nie zostawiłem. Przeczytałem kartkę od mamy:
"Czy ten pędzel do golenia na pralce w łazience zostawiłeś celowo czy zapomniałeś spakować? Super wyjazdu życzę, bądź ostrożny! Mama."
Zapomniałem. Ale po tym liściku czym prędzej go spakowałem.
5 minut przed pierwszą usiadłem na łóżku stwierdziwszy, że wszystko już gotowe. Ubrałem się i zgodnie z planem o 1:05 zamknąłem za sobą drzwi do mieszkania. 14 kwietnia 2004 roku o tejże właśnie godzinie, rozpoczął się jeden z najbarwniejszych i pełnych emocji transportowych tygodni w moim życiu.
3
Jakże ciekawie wygląda osiedle w środku nocy. Idąc na przystanek Baley'a ITN na Żwirki i Wigury, by tam wsiąść w autobus linii 611, patrzyłem na niebo, na bloki i na palące się w niektórych mieszkaniach światła. Z początku miałem wrażenie, że jest dość ciepła noc. Jednakże gdy dotarłem na przystanek, przekonałem się, że jest chłodniej niż myślałem. Żwirkami śmigało bardzo mało samochodów. Były nawet takie 3 minuty podczas których nie przejechał żaden zarówno w stronę centrum jak i w stronę lotniska. Postawiwszy plecak na ławce w wiacie "adpolowskiej", wyglądałem w stronę wiaduktu kolejowej linii radomskiej. Około 1:10 widać już było w oddali światła ikarusa 260. Przyjechał planowo - 1:15. W środku znajdowało się 6 pasażerów, z czego czterej to byli śpiący bezdomni o nienajlepiej prezentującym się image. Usiadłem na drugim siedzeniu po prawej stronie, pod oknem postawiłem plecak. Obserwowałem pracę kierowcy. Wrzucał dwójkę, trójkę - prędkość dochodziła do 30, czasem nawet 40 km/h i... puszczał autobus na luz. Jechaliśmy tak między każdym przystankiem. Prędkość spadała do 10 (rekordowo do 5!) km/h i w zależności od tego, czy na przystanku ktoś na nas oczekiwał czy nie, zatrzymywaliśmy się z wybiegu lub przyspieszaliśmy na chwilę do wspomnianej prędkości.
Cholera - myślałem - przecież zdejmowałem czas na 611. Wyzerowałem dwa przystanki. Rany... tu się już nic nie da zrobić. A dodatkowo linia wyjątkowa, bo w związku z minimalizowaniem postoju na (niby) niebezpiecznym krańcu Paluch, rozkład przewiduje przyjazd na Dw.Centralny, nie tak jak prawie dla wszystkich pozostałych linii o końcówkach minut 7 i 37, ale 56 i 26. Wobec takiego planu, kierowcom wcale nie spieszy się na Centralny, bo stojąc samemu na placu są automatycznie punktem informacji. Podchodzą do nich na półprzytomni lub na półtrzeźwi pasażerowie i zadają pytania typu: gdzie zatrzymuje się 602 na Ursynów? a 608 do Falenicy? a o której pan odjeżdża? a gdzie jest ten autobus 640 na Grochów? a czy Pan będzie szedł siusiu? bo chcę już wsiąść do autobusu, a jak pana nie będzie, to nie będę mogła iść spać, bo mnie okradną, a która jest godzina? a czy dziś jest środa? a jak pan się nazywa?. Pominąwszy już fakt, że 602 jedzie na Bródno, a nie na Ursynów, a 640 to linia tramwajowa, a nie autobusowa, to mimo żalu jaki mnie w sercu ściska widząc kierowcę tak jadącego na Centralny, jakby co przystanek zasypiał, a tylko budził się na chwilę by sprawdzić czy nikt nie żąda zatrzymania, to z drugiej strony nie dziwię się, że na postój dziewiętnastominutowy na Złotych Tarasach wcale mu się nie spieszy.
1:26 wysiadłem z autobusu i wrzuciwszy plecak na kark, ruszyłem w stronę ul. Emilii Plater. Myślałem, że skoro mój autobus, jako wyjątek, przybywa wcześniej niż pozostałe, nie będzie jeszcze wielu osób oczekujących na zbiórkę. Dodajmy, że zbiórka została wyznaczona pod Salą Kongresową o 1:45, a autokar miał być podstawiony o 2:00. Myliłem się jednak, bo pod Pałacem Kultury i Nauki stało już sporo osób w kilku grupach. Podszedłem do grupy, w której stał Królik (zwany czasami przez Wojtka "Zającem" - no bo co to za ksywa, która jest identyczna z nazwiskiem?), bo w ciemnościach spowijających - mimo oświetlenia latarniami - ulicę Emilii Plater, tylko jego mogłem rozpoznać. A do czasu wycieczki znałem Konrada tylko z widzenia. Zasadniczo, co trzeba już teraz powiedzieć, więcej niż z widzenia znałem przed wyjazdem tylko Krzyśka - kierownika wycieczki. Skoro jedna osoba, to przynajmniej najważniejsza! Okazało się, że większość została jednak - mimo późnej pory - przywieziona samochodami.
Na schodach prowadzących do klubu Quo Vadis siedziało kilka osób między torbami i spożywało pierwsze trunki alkoholowe. Przez te pół godziny przed podstawieniem autokaru obserwowaliśmy przybywających jeszcze pojazdami czterokołowymi, a także tych, którzy chowali się do odstawionych wcześniej pojazdów by schować się przed zimnem. Wyjątkowy ten kwietniowy okres w tym roku (przynajmniej w Polsce), bo dzień nadający się na krótki rękaw ze względu na wysoką temperaturę, a noc chłodna, że dwa swetry i kurtkę trzeba by mieć na sobie, żeby się całkowicie zabezpieczyć.
O 1:59 dostrzegliśmy skręcający w lewo z Al. Jerozolimskich w Emilii Plater wysoki, białego koloru autokar. Wszyscy bez wyjątku ruszyli zarówno siebie jak i swoje bagaże i zgromadzili się na czerwono-bordowej kostce, którą pokryty jest parking pod Salą Kongresową.
- Przesuńcie się! Zróbcie miejsce! - krzyczał Krzysiek, gdy autobus zbliżał się do nas, a my staliśmy na jedynym nadającym się dla niego miejscu do zatrzymania. Przed samym autobusem mrucząco przejeżdżała przez zatoczką taksówka. Gdy wyraźnie widać było, ze spowalnia wjazd naszego autokaru, pojawiły się głosy:
- Spadaj szybciej! No ruszaj się! E! Taryfiarz - do widzenia!!!
Taksówkarz szybko zorientował się w sytuacji i przyspieszając zrobił miejsce dla autokaru. Gdy ten zatrzymał się tuż przed nami, Krzysiek zakomenderował:
- Wejdźcie najpierw i zajmijcie sobie miejsca.
Było to bardzo rozsądne polecenia ze strony kierownika wycieczki, bo tylko oficjalne pozwolenie na taką kolejność obsługi pasażerów przy wsiadaniu (tj. najpierw miejsca, a potem bagaż do luku) zminimalizowała przepychanie i krzyki przy drzwiach.
Wszyscy zaczęli walić na górny poziom.
- Czy znajdzie się dla mnie jakieś miejsce na dole? - spytałem Krzyska?
- E? - popatrzył niewiadomo na co - tak, będzie...
Myślałem, że może w ferworze i zamieszaniu towarzyszącemu wsiadaniu po prostu nie skojarzył o co mi chodzi, ale już po chwili usłyszałem za plecami:
- Adam Szuba! Gdzie jest Adaś?
Zgłosiłem się do kierownika wycieczki.
- To usiądziesz z Mareczkiem.
- Dobra - odpowiedziałem tylko tym słowem, bo przecież nie miało znaczenia, że Mareczka to ja w ogóle nie znam.
2:20 już prawie wszyscy byli w środku. Luki bagażowe pozamykane. Wyjątkowo sprawnie poszło to pierwsze pakowanie - pewnie ze względu na to, że wszyscy byli spragnieni nowych wrażeń, które przecież lada chwila miały już się rozpocząć.
W czasie, gdy Krzysiek liczył czy wszyscy są, ja zdążyłem zapoznać się z kolegą Markiem i wspólnie wymienialiśmy pierwsze słowa z kierowcami. Dowiedzieliśmy się między innymi, ze autobus ma 77 miejsc siedzących, czym zaskoczyliśmy potem organizatorów z samorządu, bo według nich autobus miał być na 60 miejsc. Nic innego to jednak nie oznaczało, jak tylko to, że za tę samą cenę będzie trochę luźniej.
O godzinie 2:30 w nocy z wtorku na środę 14 kwietnia 2004 roku autobus marki Neoplan ruszył z pięćdziesięciomaczterema osobami na pokładzie (łącznie z kierowcami) ulicą Emilii Plater na północ. Ten moment można uznać za oficjalne rozpoczęcie wycieczki nazywanej czasami przez organizatorów "Logistyka w Europie".
4
Z Emilii Plater skręciliśmy w prawo w Świetokrzyską, a potem zaraz w lewo w Marszałkowską. Na pl.Bankowym skręciliśmy na Trasę W-Z w stronę Wisły, by Nowym Zjazdem dostać się na Wisłostradę. Droga na Łomianki, a więc na Gdańsk wyjechaliśmy z Warszawy.
Pierwsze osoby ułożyły się do spania - i właściwie, rzec by można, od razu zasnęły - już po 3:00. Ja prowadziłem spokojną dyskusję z Krzyśkiem i Markiem o - ogólnie mówiąc - problemach transportu miejskiego w Warszawie. Nie kryłem faktu, iż jestem zatrudniony w ZTM, a Marek po jakimś czasie zdradził - za zagajeniem Krzyśka - że pół roku zasilał w MZA. Smutek i żal ściska serce, gdy podczas takiej rozmowy każda ze stron zgadza się co do skali problemów jakie w pierwszej kolejności trzeba by rozwiązać, a na żadnym szczeblu nie można nic temu zaradzić. Zgodny był wniosek w tej dyskusji, ze w Warszawie prowadzi się złą politykę transportową. Właściwie to należy powiedzie jeszcze odważniej: Prowadzi się politykę, ale nie transportową. Niestety na końcu łańcucha decyzyjnego jest pasażer, a przecież jako klient systemu transportowego powinien być na samym początku.
Koledzy Sieran i Królik rozlewali trunek o barwie wiśniowej prezentując wszystkim siedzącym wokół jego zalety. Oprócz smaku, woni i ogólnej prezencji chyba najcenniejszą zaletą tego alkoholu był fakt, że nie był moczopędny. W przeciwieństwie do kolegów z góry, którzy przecież już przed wejściem do autokaru spożywali piwo, mieszkańcy dolnej części autokaru, nie musieli co 5 minut korzystać z toalety. Fala kolegów z góry wpadających z impetem strusia pędziwiatra do toalety miała miejsce przede wszystkim w godzinach 4-5. Śmialiśmy się z sytuacji, która towarzyszyła każdemu nowemu gościowi szaletu. Ze względu na specyficzne usytuowanie toalety (we wnętrzu autokaru) włącznik światła znajdował się wewnątrz kabiny. Panujący mrok w całym autokarze będący efektem nocnej pory, powodował, ze każdy kolega stawał przed problemem jak włączyć światło. Szukanie po omacku guzika w pomieszczeniu, w którym - bądź co bądź - można było natrafić na nieznanego pochodzenia kropelki wody lub czegoś innego, nie należało do najprzyjemniejszych. Najbardziej wytrwali - zanim podjęli decyzję, że jednak zapytają nas, gdzie jest włącznik - samodzielnie szukali go czasami nawet ponad 2 minuty!
Godzinę 4:30 można odnotować jako tę, po której wszyscy na dole, jak i większość mieszkańców góry, ułożyła się już do spania. Każdy szukał najlepszej dla siebie pozycji w rozkładanym zarówno wszerz jak i wzdłuż fotela. Przesiadłem się na siedzenia, na których zgromadzone były bagaże, przestawiając ich część na swoje byłe miejsce. Dzięki temu Markowi zostało nie 90% swojego siedzenia (bo siedząc dotychczas obok niego zajmowałem swoje 100 i jego 10%), a ja mogłem oprzeć rękę na sąsiednim fotelu i nie przejmując się, że kogoś obudzę zmieniając pozycję, spokojnie zmrużyć oczy. Żałowałem trochę, że zapomniałem przełożyć z dużego plecaka do środka autobusu małej poduszki, którą wziąłem pod głowę, by móc ją wygodniej układać na oparciu fotela, ale wiedziałem jednocześnie, że ta pierwsza noc będzie stosunkowo krótka, bo już za 3-4 godziny mieliśmy zajechać do fabryki Philipsa.
O 6:55 zatrzymaliśmy się na parkingu przy stacji benzynowej Rafinerii Gdańskiej - Lotos. W związku z tym, że toaleta w budynku ze sklepem była płatna (1zł), część męska wycieczki udawała się na regulację potrzeb fizjologicznych za lub między ciężarówki. W czasie postoju mieliśmy okazję podziwiać sprawnie parkujących panów ciągnikami siodłowymi z naczepami. Chyba widzieli, ze obserwuje ich prawie setka oczu, bo dość demonstracyjnie i szybko manewrowali dużymi ciężarówkami.
Aż do 7:30 trwał postój w miejscowości Wyrzysk, który z założenia miał nie być dłuższy niż 20 minut. Krzysiek miał problemy z doliczeniem się czy wszyscy już zajęli miejsca w autokarze. Dopiero trzecie podejście dało dobry wynik i mogliśmy ruszać w trasę. A kłopoty z liczeniem były spowodowane między innymi tym, że na wielu siedzeniach ludzie spali w bardzo różnych pozycjach: leżąc, siedząc, półleżąc, kawałek na podłodze, z nogami na suficie - i nie można było czasami stwierdzić kto zajmuje które miejsce. A dodatkowo, jak już na początku wspominałem - na 77 miejsc przypadały (jak na razie) 52 osoby, co też było swego rodzaju przeszkodą w rachunkach.
Zaskakująco krótko trwał już przejazd z parkingu do bramy wjazdowej Fabryki Philipsa w Pile, bo już o 8:00 zameldowaliśmy się na wjeździe. Niektórzy nie zdążyli jeszcze ułożyć się do drzemki, a już za oknem mogli dostrzec wielkie szyldy PHILIPS. Gorzej mieli Ci, którzy na te pół godziny na dobre zasnęli, bo głośne rozmowy o poranku koleżanek i kolegów ich przebudziły wyrywając z pierwszych kroków snu. W związku z tym, że w fabryce byliśmy umówieni na godzinę 10:00 spodziewaliśmy się, ze zajechawszy tak wcześnie możemy nie zostać jeszcze przyjęci. Obawy okazały się słuszne.
ADAM SZUBA
|