ADAM SZUBA
DZIESIĘĆ WRAŻEŃ
NA GODZINĘ


ROZDZIAŁ 3
WIECZORNE PIWKO W POZNANIU


1




Około półtorej godziny trwała podróż spod fabryki Philipsa w Pile do Schroniska Młodzieżowego zlokalizowanego przy ulicy Biskupińskiej na terenie peryferyjnego osiedla Strzeszyn w Poznaniu. Zatrzymaliśmy autobus parę minut po piętnastej na poboczu jezdni w pobliżu furtki prowadzącej na teren obiektu, w którym mieliśmy nocować.



Wysiedliśmy z Krzyśkiem i dostrzegłszy pewnego jegomościa, który okazał się kierownikiem siedziby, weszliśmy przez bramkę. Wraz z owym panem, który otwierał właśnie drzwi wejściowe do budynku, stało na schodkach kilku mężczyzn, których ubiór jednoznacznie świadczył o tym, ze pracują fachu robotniczym.
- A panowie do kogo? - spytał kierownik, gdy dostrzegł, że weszliśmy za furtkę.
- Jesteśmy grupą z Warszawy. Mamy rezerwację na dzisiejszy nocleg - odpowiedział spokojnie Krzysiek.
- Uuuu! Aaaa! Ale! Schronisko jest czynne dopiero od siedemnastej.
- Tak, wiemy, ale jedziemy z Piły i taka godzina nam wyszła.
- Jest jedna sprzątaczka i pokoje są nieprzygotowane. Dopiero o siedemnastej niestety.
- Dobrze, rozumiemy - przekonywająco mówił Krzysiek podkreślając jednocześnie fakt, że naszym głównym celem tej rozmowy nie jest zajęcie wcześniejsze pokojów. - A czy możemy zaparkować autobus?
- No... tak, tak... - odrobinę zająknął się nasz rozmówca. - Oczywiście. Otworzę bramę.
- A czy dałoby radę zakwaterować się za kwadrans siedemnasta? - szedł za ciosem Krzysiek - Bo na osiemnastą jesteśmy umówieni w Browarach Lech.
Po chwili zastanowienia, człowiek odpowiedział:
- Dobrze, 16:45 może być.
- To dziękujemy - wtrąciłem dotychczas milcząc i przysłuchując się w skupieniu rozmowie, po czym wróciliśmy do autobusu i przekazaliśmy kierowcom, że możemy wjeżdżać na parking.
Jeden z kierowców oszacował od razu, że nie ma znaczenia czy wjedziemy tyłem czy przodem, bo parking - co prawda o zwykłej nawierzchni z różnego rodzaju ubitych kamieni - był wystarczająco duży, żeby z minimalną rezerwą móc na nim zawrócić.




Przeprowadziliśmy dość sprawnie akcję wjeżdżania przez bramę. Trudność polegała na tym, że na nieprzepisowej wysokości (tj. niżej niż 4 metry) wisiały przewody biegnące na słupach wzdłuż siatki ogrodzeniowej. Jeden z kolegów na górnym pokładzie musiał wystawić się przez szyberdach i odczepić zaczepione o niego przewody. Zdziwiło mnie trochę, ze kierowca mimo zagrożenia wjeżdżał dość odważnie. Oczywiście właściciel schroniska zdawał się puścić mimo uszu informację o zbyt niskim zawieszeniu przewodów.



Ogłosiwszy grupie, że do pokojów będzie można się dostać na 15 minut przed siedemnastą, zebraliśmy z Krzyśkiem i Maćkiem potrzebne do ruszenia w Poznań przedmioty (typu dokumenty) i poszliśmy w północno-wschodnią stronę ulicy Biskupińskiej celem zlokalizowania obiektu handlowego, w którym można by kupić bilety jednorazowe. Oczywiście od razu w pobliżu schroniska moglibyśmy zakupić bilety dobowe, ale nie śmieliśmy podejrzewać, że je tu sprzedają, skoro ze znalezieniem studenckich jednorazowych bądź czasowych był problem. Do centrum udawaliśmy się właśnie w celu zakupienia biletów okresowych dla wszystkich członków wycieczki. W jednym z dwu, może trzech sklepików spożywczych położonych między naszym schroniskiem a przystankiem o nazwie Instytut MR, Krzysiek i Maciek kupili bilety studenckie czasowe na pół godziny (jednoczesne skasowanie dwu biletów dziesięciominutowych zezwala w Poznaniu na jazdę aż 30 minut). Ja postanowiłem nie narażać - nawet tak symbolicznie jak o te około półtora złotego - budżetu wycieczki i oznajmiłem, że tę jedną podróż do centrum zrealizuję na podstawie biletu służbowego ZTM Warszawa. Oficjalnie w żadnym mieście - a więc także w Poznaniu - nie są ważne bilety służbowe innych przedsiębiorstw transportowych podlegających pod urzędy miast. Ale jak wiadomo zgodnie z hasłem "swój swojego nie ruszy" opisanej wyżej czynności można było zaryzykować.



Do autobusu linii 60 wsiedliśmy na przystanku Instytut MR - czyli na pierwszym od pętli Strzeszyn. Jadąc ulicą Druskiennicką podziwialiśmy zlokalizowaną w bezpośrednim jej sąsiedztwie, infrastrukturę. Ciekawostką był fakt, że w pewnym momencie nawierzchnia drogi (nawiasem mówiąc z kocich łbów) stawała się rampą kolejową. Po prostu zamiast pobocza po jednej stronie był położony o kilkadziesiąt centymetrów niżej tor kolejowy, a obok stało kilka wagonów towarowych. Śmialiśmy się, że widokiem tym byłby zachwycony mgr Andrzej Woźniczko z naszego wydziału. Na dalszym odcinku Druskiennickiej, po przeciwnej stronie względem rampy znajdowały się tereny wojskowe, a ogrodzenie ich stanowiło jedyny i niepowtarzalny klimat, ponieważ zostało zbudowane ze starych podkładów kolejowych.



Z autobusu wysiedliśmy na przystanku Wołyńska i przeszliśmy na zlokalizowany przy skrzyżowaniu przystanek tramwajowy. Jeszcze w autokarze pod Poznaniem słuchałem informacji miejskich w radio. Przedstawiona została między innymi wiadomość z ostatniej chwili o pożarze tramwaju linii 11 na Piątkowskiej. Fakt ten odczuliśmy na własnej skórze, ponieważ musieliśmy nie 5, a 15 minut czekać na tramwaj. W związku z powyższym kolegom nieubłaganie szybko kończył się czas ważności biletów. Zaryzykowali jednak i przekraczając czas o 8 minut dotarliśmy do przystanku Most Teatralny. Podjechaliśmy jeden przystanek do Ronda Kaponiery i zapytaliśmy w kiosku zlokalizowanym na przystanku tramwajowym, czy przypadkiem nie prowadzi sprzedaży biletów dobowych. Miła pani sprzedawała tylko czasowe bilety, ale zaznaczyła, że w przejściu pod rondem jest punkt MPK. Zeszliśmy w pośpiechu mając na względzie czas pozostały do momentu, w którym będzie można zakwaterować się w schronisku. Chcieliśmy zdążyć wrócić przed siedemnastą, by rozdać bilety członkom wycieczki i wrzuciwszy czym prędzej plecaki do pokojów, pojechać ze wszystkimi na drugi koniec miasta.



Punkt MPK znajduje się w zachodniej części przejścia podziemnego. W małym pomieszczeniu siedziały dwie panie za dwoma okienkami.
- Dzień dobry - powiedzieliśmy po kolei, po czym Krzysiek postawił pytanie:
- Czy są bilety dobowe ulgowe?
- Pięć dziesięć. - Odpowiedziała pracowniczka punktu. Domyśliliśmy się, że padła właśnie cena takiego biletu, co świadczyło przede wszystkim o tym, że bilety tego rodzaju są w sprzedaży.
- O, dobrze, to poprosimy...
- Jeden, dwa? - spytała kasjerka przerywając Krzyśkowi. A właściwie czemu nie spytała o trzy - w końcu nas było trzech, więc ta wartość była najbardziej prawdopodobna.
- Nie, 106 - powiedziałem do pani z szybką i nieukrywaną satysfakcją w głosie i niecierpliwie oczekując na jej reakcję.
- 106? - bardziej powtórzyła pracowniczka MPK niż spytała nas. - Halina masz bloczek ulgowych?.
- Tak, ileś tam mam. Policzę.
- Acha! I poprosimy rachunek - pospiesznie dodał Krzysiek.




Operacja sprzedaży biletów trwała niecałe 10 minut, ale przyznać należy, ze za nami uzbierała się już kolejka prawie 5 osób, mimo, że obsługa odbywała się za pośrednictwem dwu okienek. Po opuszczeniu bileterni pospiesznie udaliśmy się na przystanek i tak jak w kierunku centrum, tak i teraz pokonaliśmy drogę z dwiema przesiadkami. Niefortunnie zjawiliśmy się na przystanku przy Wołyńskiej, bo na 60 trzeba było czekać ponad 12 minut. I nawet podjechawszy na przystanek następny (Wojska Polskiego), gdzie mogliśmy złapać także autobus linii 95, również nie mieliśmy szczęścia. Spojrzawszy na rozkład początkowo ucieszyliśmy się, że autobus będzie za 3 minuty, ale Krzysiek pospiesznie odczytał oznaczenie litery "j" umieszczonej przy kursie i radość opuściła nas tak samo szybko jak przyszła - kurs realizowany w okresie wakacji!



Przybyliśmy do schroniska o 17:03 i jeszcze przez chwilę mieliśmy nadzieję, że zdążymy z całą grupą ruszyć w stronę centrum kursem o 17:16. Ale kwestie organizacyjne - przede wszystkim ze strony młodej recepcjonistki - okazały się trwać na tyle długo, że o 17:10, gdy jeszcze nie zdążyliśmy z Krzyśkiem i Maćkiem wrzucić naszych bagaży do pokoju, podjęliśmy decyzję, że pojedziemy następnym autobusem, tj. o 17:38. Czas nas gonił, bo już na osiemnastą byliśmy umówieni w Browarach Lech położonych za Os. Lecha, a więc jak już wcześniej wspominałem na drugim końcu miasta względem Os. Strzeszyn.



Recepcjonistka do 17:20 uzgadniała z Krzyśkiem sprawy organizacyjno-techniczne. Dodać należy, że dłuższy czas ustaleń był jedynie z korzyścią dla nas, bo dzięki dokładnej analizie rozlokowania członków naszej grupy w pokojach, kierownictwo lokalu nie kazało nam płacić za miejsca zarezerwowane, a niewykorzystane. W czasie, gdy staliśmy przy recepcji uzmysłowiłem sobie, ze skoro nie było nas przy pierwszym rzucie kwaterowania grupy, to zapewne zostaliśmy wyrolowani i czekają na nas mizerne miejsca. Myliłem się. Albo zdecydował przypadek, albo skutecznie zadziałał Marek, bo nocowaliśmy w pokoju czteroosobowym z mała co prawda łazienką, ale zawierającą prysznic, sedesik i umywalkę. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że znaczna część grupy zakwaterowana była w pokojach wieloosobowych z łazienką na korytarzu. Cóż, opłacało się poświęcić energię i czas, by pojechać do centrum po bilety dla całej grupy, ponieważ po powrocie czekała na nas nagroda w postaci rzetelnego pokoju.



Rozdaliśmy bilety na ganku noclegowni i przeszliśmy na przystanek. Najbliżej schroniska położony jest końcowy przystanek linii 60 "Os. Strzeszyn". Jest to mała pętla służąca do zawracania o pojemności dwu autobusów solo. Trzeci może zmieściłby się na styk, ale nie zapewniona byłaby płynna wymiana pasażerów. Infrastruktura w tym rejonie Poznania (o innych rejonach peryferyjnych nie mogę się wypowiadać, bo nie bywałem) jest uboga - zasadniczo na przystanku nie ma chodnika, który wyraźnie charakteryzowałby jego przystanku. To powodowało, że mimo obecności skierowanej na zachód wiaty, kierowcy - w zależności od humoru lub przyzwyczajenia - raz wjeżdżali na pętlę lewostronnie, a raz prawostronnie. Powiedzieć należy, że pętla ta w swojej historii nie gościła jeszcze jednocześnie tylu pasażerów. Kłębiliśmy się pod wiatą i na piaszczystym terenie przed nią w oczekiwaniu na przyjazd autobusu. Gdy zajęliśmy miejsca w dwunastometrowym Solarisie, niewiele już pozostało powierzchni użytkowej dla innych pasażerów. U wsiadających po drodze - na szczęście wszyscy się jakoś zmieścili - na twarzy malowało się duże zdziwienie. Dotychczas spokojna i luźna linia 60, która codziennie woziła ich w stronę centrum Poznania w bardzo różnych celach, dziś się zmieniła i została opanowana przez nieznanych bliżej osobników.



Sześćdziesiątką dojechaliśmy do przystanku Garbały Małe. W węźle tym przeszliśmy na przystanek tramwajowy, gdzie po 4 minutach przyjechała 16. Kolejny kwadrans mijał w naszej podróży, po którym dotarliśmy do pętli linii 16 - Osiedle Lecha. Została nam już tylko stosukowo krótka - bo ośmiominutowa - przejażdżka autobusem linii 81, który realizował przewozy o charakterze hipermarketowym, tj. w relacji centrum handlowe - osiedle - węzeł transportowy pozwalający na przesiadki do centrum miasta. W czasie przesiadania na Osiedlu Lecha spotkałem kolegę z Poznania - znałem go tylko z widzenia - bywał swojego czasu na różnych transportowych imprezach w Polsce. W trzydziestosekundowej rozmowie wskazał nam drogę na przystanek linii 81.


2




W Browarach Lech przyjęto nas o 18:30, a więc z półgodzinnym opóźnieniem. Sprawnie podzielono nas na dwie grupy i wydano malutkie książeczki z planem fabryki i kuponem uprawniającym do wypicia pół litrowej szklanicy piwa na końcu zwiedzania. Pierwsza grupa po chwili wyruszyła w teren, a druga odczekawszy 5 minut również zgromadziła się przy pierwszym punkcie wycieczki.



W gablocie znajdującej się w holu budynku administracyjno-biurowego były miniaturowe figurki symbolizujące poszczególne obiekty na terenie browaru. Wciskanie kolejnych guzików przez przewodnika powodowało zapalanie się lampek lub podświetlanie całych obiektów, o których mówił, a które były w planie zwiedzania.



Najpierw zwiedzaliśmy warzelnię i fermentownię, w których roznosił się charakterystyczny zapach chmielu i innych półproduktów piwa. Przewodnik poprzez zagadki prezentował różne ciekawostki związane z piwem i z samą fabryką. Dowiedzieliśmy się między innymi, że zawartość chmielu w piwie stanowi tak mały procent, jaki stanowi liczba dziewczyn studiujących na Politechnice Warszawskiej.



Największe wrażenie wywarły na wszystkich hala produkcji i rozlewnia. Tu był wyraźny zakaz fotografowania, ale sprytne studentki i nie mniej kombinujący studenci wykonali kilka fotek aparatami cyfrowymi. Przechodziliśmy oszklonym korytarzem na piętrze budynku. Za szybą rozpościerała się hala z wieloma taśmami, taśmociągami podajnikami i temu podobnymi maszynami. Oglądaliśmy część, w której rozlewa się piwo do butelek, jak i tę, w której złocisty nektar ląduje do aluminium. W "puszkowni" bezpośrednio pod nami znajdowało się stanowisko do podawania wieczek do puszek. Dość żmudne zajęcie wykonywał jeden z pracowników, ale jak podkreślał przewodnik - bardzo odpowiedzialne - bo nie dostawienie pakietu wieczek na podajnik w odpowiednim momencie spisywało na straty wiele puszek, a w niektórych przypadkach powodowało konieczność zatrzymania taśmy produkcyjnej. Dowiedzieliśmy się, że biorąc pod uwagę zarówno butelki 0,5l i 0,3l, jak i puszki w browarze tym rozlewa się ponad 100 tysięcy opakowań dziennie.



Niezrozumiały był dla nas - przez co tym bardziej łamany - zakaz fotografowania w magazynie. A był to naprawdę wielki magazyn. Nie zanotowałem niestety jego parametrów mówiących o wielkości czy chociażby powierzchni, ale by zobrazować pomieszczenie należy powiedzieć, że zmieściłoby się w tym magazynie około 20 rzędów palet, a w każdym rzędzie prawie 45 stanowisk do ich piętrowania na trzy poziomy. Przed zwiedzaniem magazynu przez naszą grupę, z drugiej grupy przeszedł pracownik browaru dysponujący wiedzą o eksploatowanych w fabryce wózkach widłowych i co nieco nam o nich opowiedział.



W magazynie stało kilkanaście palet do reklamacji (może z tego względu obowiązywał zakaz fotografowania), które oznaczone były kartkami informacyjnymi o odpowiedniej barwie. Oczywiście zwiedzaliśmy halę podczas normalnej zmiany pracy, więc cały czas musieliśmy uważać, by nie władować się pod jakiś wózek pędzący właśnie korytarzem po towar lub już go załadowawszy, zmierzający do samochodu ciężarowego. Jeszcze przed wejściem do tego budynku dołączył do nas kierownik zmiany magazynu głównego i zasypywany pytaniami nie mógł nabrać oddechu, by sprostać wymaganiom studentów naszego wydziału.



Około 20:10 wróciliśmy do budynku głównego. Pierwsza grupa degustowała już piwo w barze, a my zostaliśmy zaproszeni na piętro, by obejrzeć film zawierający prezentację (czy wszystkich?) reklam i filmików promocyjnych Browarów Lech. Również na pięterku znajdowały się ciekawe maszyny lub urządzenia. Nad symulatorem przedstawiającym cały przebieg produkcji piwa znajdował się wielki diodowy wyświetlacz z liczbą określającą ilość opakowań 0,5l piwa wyprodukowanych od początku roku. Około godziny 20:30 14 kwietnia 2004 roku była to wartość 110642168. Była też wielka puszka piwa, w której wnętrzu można było zrobić sobie ekspresowe zdjęcie i wysłać je mailem znajomym czy najbliższej osobie (nie wspominając już chociażby o rodzinie).



Kilkanaście minut później zniecierpliwieni i spragnieni piwa zeszliśmy na dół do baru, by wypić zasłużoną szklaneczkę. Wkrótce dołączyły do nas osoby z pierwszej grupy - niektórzy, trafiwszy na sprzyjające okoliczności, otrzymali jeszcze jedno piwo. Przyszedł również przewodnik naszej grupy i nalawszy sobie dużą szklankę soku (najprawdopodobniej z czarnej porzeczki) wdał się z osobami siedzącymi przy środkowym stoliku w luźne rozmowy o tematyce piwnej. Pytał między innymi o to, czy nam się podobało, zagadywał o ulubione piwo.



Aż trudno uwierzyć, że utrzymując na co dzień taki piękny lokal - piękne drewniane stoły i ławy, boazeria na ścianach, jak i cudownie wykończona sama część baru z dystrybutorami do lania piwa - nie zarabia się na nim pieniędzy. To tylko w polskim browarze jest możliwe, że nie stoi przy nim restauracja, a jeżeli jest już świetnie urządzony bar, to on niedostępny dla przeciętnych amatorów piwa. Zasadniczo prywatna wycieczka w kilka osób na piwo prosto z fabryki nie ma szans realizacji bez wcześniejszych ustaleń, zapowiedzi itp.



Browary Lech opuściliśmy o 21:20. Jeszcze w holu podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza, której przewodniczył Krzysiek miała w planie bezpośrednie udanie się do schroniska, a druga, pod moim nadzorem, do centrum, by coś zjeść ciepłego albo z odwiedzinami sklepu spożywczego. Wyznacznikiem powrotu była godzina 22:40, kiedy to odjeżdżał ostatni autobus linii 60 z przystanku Solną, zawożący ludzików do Strzeszyna. Gdy wyszliśmy z budynku, było już ciemno. Nic w tym dziwnego ze względu na godzinę wieczorną, ale jest to dziwne uczucie, gdy wchodzi się gdzieś przy stuprocentowej jasności, a wychodzi dopiero wtedy, gdy miasto spowite jest już ciemnościami, jednocześnie siedząc w tym miejscu niecałe trzy godziny. Mieliśmy nadzieję, że czynny jest jeszcze hipermarket położony naprzeciwko Browarów Lech. Podszedłszy w bezpośrednie sąsiedztwo centrum handlowego, okazało się, ze najbliżej przystanku linii 81 jest zlokalizowany sklep z meblami, który był już zamknięty. Zrezygnowaliśmy z szukania części spożywczej, bo podejrzewaliśmy, że również nie będzie już czynna. Myliliśmy się co prawda, ale - jak się za chwilę okaże - znaleźliśmy czynny spożywczak w centrum Poznania, więc zaoszczędziliśmy tylko biegania z wielkimi koszykami między półkami w poszukiwaniu małego batonika czy zwykłego chleba.



W efekcie spod Browarów Lech ruszyliśmy obiema grupami jednym autobusem. Dojechaliśmy do przystanku Os. Lecha, gdzie wysiadłem z kilkoma osobami, by przesiąść się w tramwaj najszybciej dowożący do centrum. Krzysiek, tak jak było wcześniej ustalane, wespół ze swoją grupą obrał inna trasę - być może z wygodniejszymi punktami przesiadek - wobec czego pozostał w autobusie. Około 12 osób - zorientowawszy się najpierw, że my wysiedliśmy, a potem, że jednak ktoś został, wykonało manewr ponownego wsiadania lub wysiadania (w zależności kto, w którym miejscu spostrzegł zamieszanie). Ciekawie i zarazem denerwująco musiała ta sytuacja wyglądać z punktu widzenia kierowcy, który w lustrze obserwował krzątających się w drzwiach młodych ludzi. Zdołał jednak po minucie zamknąć drzwi i ruszył w dalszą trasę.



Niestety prawie 8 minut musieliśmy poczekać na 5 na przystanku Os. Lecha. 16 już nie kursowała, a częstotliwość wieczorna na pozostałych liniach dawała wiele do życzenia. Nie oznacza to oczywiście, że była niesłusznie zaplanowana. Tym tramwajem dotarliśmy do placu Wolności. Szybkim i zdecydowanym krokiem podążyliśmy w stronę ulicy Solnej, gdzie miał odjeżdżać autobus ostatniej szansy. Przeszliśmy Al. K. Marcinkowskiego, ulicą 23 lutego, Nowowiejskiego i Młyńską do Solnej. Na rogu Młyńskiej i Nowowiejskiego trafiliśmy na sklep "Żabka" czynny do 23, a więc jeszcze i teraz podczas naszego spaceru. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zakupy, bo niecałe 10 minut. Jednakże każdy kto chciał coś kupić, zdążył się zaopatrzyć. W sklepie tym mieliśmy także okazję podziwiać wdzięki albo oburzać się zachowaniem poznańskiej prostytutki w bardzo skąpym ubraniu. Później, jadąc autobusem widzieliśmy ją już w pracy stojącą przy ulicy Solnej.



Na przystanku znaleźliśmy się 10 minut przed 22:40, ale lepsza taka rezerwa niż nawet tylko jednominutowe spóźnienie. Okazało się, gdy spotkaliśmy kolegów z grupy Krzyśka wykorzystujących jeszcze kilka wolnych chwil przed przyjazdem autobusu na poszukiwanie sklepu, że oni dotarli do przystanku Małe Garbary (to jest jednego przed nami względem Strzeszyna) i tam czekają na sześćdziesiątkę.



Autobus z naszymi koleżankami i kolegami przyjechał planowo. Wszyscy się zmieścili, ale prawie półgodzinna podróż na stojąco o tej godzinie i po ostatniej nocy w autokarze nie należała do najprzyjemniejszych. O 23:10 dotarliśmy do Os. Strzeszyn i prosto z przystanku przeszliśmy na drugą stronę do schroniska. Zgodnie z wcześniejszą informacją recepcjonistki coś w rodzaju imprezy można było urządzić w piwnicy. Nie miałem już siły, by tam iść. Chciałem już śmignąć pod prysznic i zaraz potem do łóżeczka, by dzięki nocy odzyskać jak najwięcej sił na kolejny dzień,. A właściwie nie na kolejny dzień, tylko na kolejne trzy dni, ponieważ po tym noclegu ze środy na czwartek następny czekał nas dopiero z soboty na niedzielę w Amsterdamie.



Na 10 minut przed północą zamknąłem oczy i pożegnałem się tym samym z pierwszą dobą wycieczki i z pierwszym dniem spędzonym w Poznaniu. Nie słyszałem nawet krzątających się kolegów, którzy po niedługim czasie wrócili do pokoju, by również złożyć się do snu.


ADAM SZUBA

POWRÓT DO SPISU ARTYKUŁÓW



KONTAKT: trasbus@o2.pl.